poniedziałek, 21 marca 2016

18. Test larpa "Red Earth", autorstwa Eweliny Glapiak

Od kiedy pamiętam Tata mówił mi, abym "znalazła sobie komputerowca". Stało się tak, że mam larpowca, który daje mi (oczywiście poza miłością, spełnieniem, szczęściem, etc.) możliwości, abym... sama stała się komputerowcem.
W sumie, prawie komputerowcem. Stażystką w firmie programującej apki na telefony. Nauczyłam się robić kawę. :---) 

Zupełnie spontanicznie udaliśmy się z Krasnoludem na testy larpa, którego przygotowała stara znajoma, o której tutaj już wspominałam w... no nie ukrywajmy, dość nieprzyjemnej sytuacji, bo przy pewnym liście otwartym, też o larpie traktującym. 

Jak generalnie chamberlarpy wspominam jako nieudolne próby ludzi, których większość miała soczyście wyjebane, tak tutaj... byłam bardzo miło zaskoczona. Dodam, że nie było elfów do bicia, a nawet w ogóle nie było bicia! 

Za to było dwugodzinne zderzenie z... rzeczywistością, jednak dużo silniej. Mimo niedzieli zrobił się piątek, godzina 16, kiedy to okazało się, iż gracze, ekipa pracowników Native World, zostają w pracy dłużej, ponieważ projekt, który miał być na poniedziałek, musi być szybciej, najlepiej na wczoraj
I co może się dziać? 
Cóż, wiele rzeczy. 
Na potrzeby larpa powstała grupa, gdzie każdy z graczy miał się udzielać jako odgrywana postać (miały być konta na larpowe nazwiska, ale fejsbuk usunął, bo fejkowe). Bo przecież na FB łatwiej wygarnąć komuś, że jest idiotą, bo ma inne poglądy polityczne, prawda? Jednak, gdy oboje spotkacie się na palarni, jesteście dla siebie milutcy.  Natomiast osoba, która nie udziela się w internecie jest podejrzana i mroczna! 
W dodatku w firmie pracuje Arab. 


Mieszanka wybuchowa, przynajmniej nam na larpie taka wyszła, jednak pieczę nad tym sprawowała Ewelina. 
Nie chcę, jak i nie powinnam zbyt wiele zdradzać na temat fabuły, także... 

Mocne 9.5/10, bo brakowało mi jedynie profeszynalnych wizytówek każdego pracownika oraz chociażby jednego fajnie zrobionego graficznego logo, które wisiałoby w korytarzu (był napis markerem). Niestety bolał także krótki czas, ponieważ akcja rozwijała się trochę zbyt szybko, nie mieliśmy czasu na normalne hejtowanie się przez FB.  A poza tym, może to i dobrze, bo wyszło naturalnie i normalny dzień przerwała nam nagła, dramatyczna akcja. 
W ocenie brakuje tego 0.5, ponieważ oceniam to jako larpa-larpa, a nie testy larpa. Gdyby było coś między 9.5 oraz 10, dałabym to, jednak nie chcę rozdrabniać się aż tak.

Jednak, jeżeli oficjalna wersja tegoż larpa wyjdzie w podobny sposób, chociaż zależy, co autorka doda lub wyrzuci, myślę, że mogłaby walczyć o jakąś nagrodę na Złotych Maskach, czy czymś podobnym.
Jestem fanką fantastyki, a larpy są moim grailem czynności życiowych (wtf), bo mogę być magiem, kapłanką, alchemikiem, mogę nakurwiać smoki i bić elfy.
A tutaj miałam rzeczywistość.
Rzeczywistość, która, jak się okazuje, jest równie porywająca i... Ewelina opowiadała, że założeniem larpa będzie dostrzeżenie - bądź i nie - tego, co nas otacza. Tej rzeczywistości. Z naciskiem na to, w jakim świecie żyjemy, wirtualnym, czy fizycznym. Padło pytanie "który z nich jest prawdziwy i gdzie jest więcej prawdy".
Mam wrażenie, że więcej prawdy, w którą chcę wierzyć jest w legendach ze Śródziemia, nie w codziennym życiu i życiu na portalach społecznościowych.
I nie wiem, czy to dobrze świadczy o naszym społeczeństwie.


Jeżeli larp kiedyś się odbędzie, zostanie skończony, pokazany komuś więcej, niż znajomym - myślę, że nikt nie skończy gry niezadowolony. Fabuła, lub raczej jej zarys, daje dużo do myślenia. Ja sama od kiedy wyszłam z budynku firmy Native World, wciąż przeżywam i trawię to, co się tam wydarzyło.
Jedyne, co powinno być poprawione, to stres MG. Bo aż tak wielki, nie był potrzebny.  :---)

Jednocześnie, otworzyły mi się oczy na poza-fantastyczne zabawy. Jak może sesje RPG polegające na zadowoleniu poszczególnych partnerów seksualnych (kulnij na seksowność majtek!) nadal do mnie nie przemawiają, tak rzeczywistość... cóż, gdy nie ma elfów do bicia, można wyżyć się na kimś o innych poglądach, bez obaw, że będą jakieś konsekwencje - gra się skończy.







Share:

piątek, 18 marca 2016

17. Młodzi rodzice.

Ponoć, gdy dwóm kobietom synchronizuje się miesiączka, znaczy to, że osiągnęły naprawdę wysoki poziom przyjaźni.
Dlatego cieszę się, że mojej przyjaciółce i mi okres zsynchronizował się w tym miesiącu.

Jednak, gdy spóźniał się ponad trzy tygodnie miałam... nadzieję.
Tak, nie mam pracy, wyższego wykształcenia, jedynie mój narzeczony jest na drugim roku i pracuje. Ale miałam nadzieję. Mam tę nadzieję co miesiąc od kilku miesięcy. Czuję się z tym trochę źle, bo wszyscy mówią mi, że będzie ciężko, że zbyt wcześnie. Że dzieci zabierają młodość i nie można imprezować. Że kończą się szaleństwa. Że jeszcze tyle życia przede mną, będzie czas na dzieci, ale później.

Moi rodzice dostawali stypendia naukowe na studiach, gdy byłam dzieciaczkiem. Gdy miałam młodszego braciszka. Dali radę. I spełnili rolę najlepszych rodziców, jakich mogłam mieć, mimo częstych awanturek i niesnasek.
Myślę, że nie ma drugiego małżeństwa, które zniosłoby tyle problemów z dwojgiem latorośli.

Jestem pewna, że chcę mieć dziecko. Jestem pewna, że damy z Marcinem radę żywić się chlebem z pasztetem na wszystkie dwa posiłki, żeby brzdąc nie był głodny i jadł zdrowiej, niż rodzice. Jestem pewna, że zapewnimy mu to samo, co zapewnilibyśmy mając po dziesięć lat więcej i dobrze płatne prace.
Bo nie liczy się to, aby malec miał najdroższe ubranka i zabawki, żeby pokoik był cudny, jak te w IKEI, które dziś oglądałam.
Ważniejsza jest kochająca rodzina, której przykład miałam i którą sama zapewnię maluszkowi.

Nie będziemy starać się o fasola, tak jak nie staraliśmy się wcześniej. Jednak, zabezpieczenia nie dają stu procent pewności, zatem... zatem będę mieć nadzieję, że zobaczę te dwie kreski. Kiedy? Nie wiem, za miesiąc lub za dwa lata (chociaż to jeszcze tak długo...!).

A co z karierą, wykształceniem?
Nic specjalnego, pójdę na studia, tak jak chciałam. W tym momencie najważniejsze jest dla mnie dziennikarstwo. Jednak zastanawiam się nad uczelnią publiczną i prywatną. Nie wiem, czy jest jakakolwiek różnica, jeżeli komuś zależy na zdobyciu wiedzy. Chyba tylko wątpliwy prestiż.
Chciałabym zrobić także grafikę, jednak to zdecydowanie na uczelni prywatnej. Gdybym myślała dużo wcześniej o tym, teraz zastanawiałabym się także nad psychologią.
Są to trzy dziedziny, które chciałabym rozwijać (bo sztukę samą w sobie, jaką uważam za malarstwo i tak będę praktykować, to samo dotyczy craftu, bo po prostu to lubię). Oczywiście, psychologia wymagałaby ode mnie wystawienia na ciężką próbę własnej woli.


A studia i malec?
Da się, widziałam na własne oczy. Myślę, że pierwszym wspomnieniem, które pamiętam, a nie o którym słyszałam, są schody w budynku, w którym moja mama miała zajęcia. Miały jasne plamki, takie jakby wbite i wyszlifowane kamyczki. Pamiętam Pana Dziadka na uczelni taty, który dawał nam naklejki na drzwi i często jedliśmy u niego wafle Teatralne.
Zatem da się.
A rodzice studiowali dziennie. Ja myślę o wieczorowym.



Ale nieważne.
Póki co, nie ma fasola. I jak pisałam wyżej, nie będziemy się o niego starać. Jeszcze nie.
Dziś dowiedziałam się, że mój stary znajomy, o którym już chyba wspominałam na tym blogu, będzie tatą. Będzie tatą dziecka, które urodzi mu znajoma, którą poznał u mnie.
/tak btw. to zabawne, bo ja poznałam Krasnoluda dzięki owemu znajomemu/
Plotka obiegła świat oczywiście. Słyszę, że są młodzi, że jak oni dadzą radę, że tak szybko, bo nie są długo razem... I sama też tak myślę. A z drugiej strony: no i co?
Bycie młodym rodzicem to niewątpliwa zaleta. Nie tylko dla rodzica, bo sama szczyciłam się w podstawówce wiekiem moich. Później wmawiano mi, że jestem wpadką (nie jestem!).
Jak dadzą radę? To zależy od nich. A to, że są razem krótko... to też nic nie znaczy. Krasnolud oświadczył mi się także bardzo szybko.


No i jeszcze jedna rzecz: JAK MY SIĘ ZESTARZELIŚMY. Chwilę temu nie myśleliśmy nawet o maturach, były abstrakcją. Gdzieś tam daleko widniały nad nami. Chwilę temu byliśmy tak inni, niż teraz, a przyszły ojciec miał długie włosy. Teraz jest łysy.
Share:

czwartek, 17 marca 2016

16. Sorry Polsko.



Ostatnio wrze od muzyki Marii Peszek.
Maria Peszek nigdy nie była milusia i potulna. Jej teksty zawsze były ostre, zawsze były dosadne. Moim zdaniem ten okropny i bluźnierczy singiel "Modern Holocaust" wcale nie jest dużo mocniejszy od "Sorry Polsko", "Amy" czy innych.
A w zasadzie, jest dużo mniej kontrowersyjny.
Jestem w stanie zrozumieć oburzenie niektórych za "Sorry Polsko", sama też się nie zgadzam z tym tekstem, oddałabym kilka kropli krwi mojemu domowi. Chociaż przyznam, nigdy go nie analizowałam, przelatywał na płycie, bo na "Jezus Maria Peszek" jest wiele bardziej chwytających mnie utworów.

Ale... sprawa przy "Modern Holocaust" jest... komiczna.
Nie będę analizowała każdego fragmentu tejże piosenki. Próbowałam, ale nie udało mi się jednej zwrotki skończyć, ponieważ, jak to się mówi: gniłam, kisłam, fermentowałam.

Standardowo dla Mart skupiam się na ludziach. Społeczeństwie.
Kilka dni po premierze jakże bluźnierczego singla powstało wydarzenie "TAK DLA DELEGALIZACJI MARII PESZEK". Przeglądałam z zainteresowaniem, rozbawieniem, ale... dzisiaj się boję. Tutaj mam ochotę powiedzieć: sorry, Polsko.
Bo szkoda mi, że przyszłość mojego kraju stanowią tacy ludzie.


Nie ma talentu, głosu, chociażby wyglądu 
 Serio? Serio, przy artystce musi być "chociażby" wygląd? Serio? Dalej zarzucają jej, że Polaków nie interesuje jej kontrowersja. Tutaj mózg mi się wiesza. Przecież właśnie zrobiła rozpieprz na wszystkich poważnych portalach!

Zastanawia mnie też dlaczego Peszek jest twórczynią bełkotu według internetowych hejterów, których muszę tłumaczyć. Odsiewać z ich wypowiedzi bluzgi i inwektywy o kaleczeniu mowy, o którą ich dziadkowie walczyli nie wspominając.


Tak, ja też hejtuję.
Hejtuję, ponieważ nie rozumiem, dlaczego Polak Patriota za najgorsze wyzwisko uznaje "Żyda" ewentualnie "lewaka" (swoją drogą, hehe, Piłsudski należał do Polskiej Partii Socjalistycznej, która była... LEWACKA! chociaż sam Dziadek z tego co pamiętam unikał opowiadania się po jakiejkolwiek stronie).
Jednak, moi koledzy i koleżanki z tej prawej strony rozpływają się nad żołnierzami wyklętymi, nad powstańcami.
Gdyby kiedykolwiek, ktoś z Was, moi kochani, tutaj wpadł i to czytał: CZY SERIO UWAŻACIE, ŻE ONI POPARLIBY WAS TERAZ?
Przecież niejednokrotnie w szeregi Państwa Podziemnego wkraczali Żydzi, którzy przeżyli lub uniknęli getta. Przecież odbijano transporty i ratowano żydowskie dzieci. Żydzi stanowili mniejszość naszego kraju od... zawsze. Bo już w X wieku byli tutaj jako handlarze niewolników (niezbyt chwalebne, pewnie).  Ale już w XVI wieku w naszym kraju żyła znaczna część Żydów zamieszkujących Europę, nie pamiętam liczb, gimnazjum było bardzo dawno.


Chciałam napisać coś sensownego. Ale... chcę już zakończyć.
Sorry Polsko.
Sorry, bo uczyniliśmy Cię ojczyzną absurdu.
Sorry, bo chyba zapomnieliśmy, jak piękna jesteś. W historii, w kulturze, w krajobrazach, w trudnych sytuacjach.

Kończąc muzycznie, ale nie Peszkowo:
w moim kraju / czasem boję się żyć
Closterkeller - W moim kraju 


PS. A jak odłożę pieniądze, to na złość delegalizacji jednej z lepszych polskich artystek, kupię wszystkie jej albumy. Jakby było mnie stać, to na winylach! Ale małymi kroczkami... :-)
Share:

piątek, 4 marca 2016

15. J. Grzędowicz, „Księga Jesiennych Demonów”



- Jak to jest być wilkiem? - zapytała- Inaczej. Prościej i szybciej. Pamiętam to jako chaotyczne obrazy, sceny, wiedzę, której nie da się wyrazić słowami. Te wspomnienia są trochę podobne do snu. Nie ma w nich słów ani porządku. Światło jest ostrzejsze, dźwięki też. I zapachy. Tamten świat składa się z zapachów. I uczuć- Jakich uczuć? - Krótkich, ostrych i sensownych. Pragnień. Przestrzeń, bieg, polowanie, jedzenie, dzielenie się. Czasem jest też strach albo gniew. Kiedy kogoś lubisz, traktujesz go przyjaźnie, kiedy czujesz gniew, walczysz. Czujesz i robisz dokładnie to, co czujesz. - A co czujesz teraz?- Teraz jestem człowiekiem 
„Księga Jesiennych Demonów” opowiadanie „Wiedźma i Wilk”, Jarosław Grzędowicz



Gdy jest Ci smutno – kupujesz sobie coś na pocieszenie. Czekoladę, ładny sweter lub inną rzecz, która Cię ucieszy.
Jesień jest bardzo depresyjną porą. A właśnie jesienią, żegnając się z Krasnoludem i pędząc do Torunia (kiedy to było!) wpadłam na chwilę do księgarni. Akurat skończyłam czytać pierwszy tom Pana Lodowego Ogrodu i podróż byłaby jeszcze gorsza, gdyby nie…
Księga Jesiennych Demonów autora wcześniej wymienionej książki, pana Jarosława Grzędowicza. No i miała całkiem fajną okładkę. A nawet z książką, która zaczyna się taksobie, podróż mija lepiej.

Na całą opowieść składa się pięć opowiadań oraz mini opowiadania - prolog i epilog. I jak prolog przekonał mnie do kupna – zawsze przed kupnem czytam kilka pierwszych stron – tak pierwsze opowiadanie odrzuciło mnie bardzo daleko od chęci powrotu do poznawania Jesiennych Demonów.
Próbowałam, podchodziłam, ale to nie było to.
Możliwe, że mój własny zły stan psychiczny, bronił się przed książką, która, bądź co bądź, nie nastawia optymistycznie. Zresztą, wspominałam o tej pozycji, gdy było bardzo źle. 

Jakiś tydzień, czy dwa tygodnie temu znowu ją chwyciłam.
I odleciałam.
Drugie opowiadanie dość ładnie wpasowuje się we wszystko, co mamy w polskim urban fantasy. A jednocześnie Grzędowicz mistrzowsko operuje językiem. Przemyślenia terapeuty skłoniły mnie do zrobienia czegoś, czego nie robiłam nigdy – podkreślania fragmentów. Gdy akcja rozwija się i dowiedziałam się, że tajemniczy pacjent, od którego wszystko się zaczęło, jest Bogiem, mimo mej niechęci do większości współczesnych religii, miałam ochotę udać się do najbliższego kościoła i go pocieszyć.
To, jak Grzędowicz przedstawił chrześcijańskiego Boga jest wzruszające, łapie za serce, a przy okazji, jest - moim zdaniem – jedynym słusznym obrazem Boga, którego jego wyznawcy nazywają „Ojcem”.
Kilka lat temu napisałam na luźnej karteczce przemyślenia dotyczące tego, czy właśnie Bóg, jako ojciec, ponoć kochający, jest w stanie znieść to, że jego dzieci tracą wiarę i marzenia, et cetera.
I właśnie to dostałam w tym opowiadaniu.
Zakończenie jest wisienką na torcie, albo nawet truskawką, większość ludzi woli truskawki. Nie chcę zbyt mocno spoilerować, zatem napiszę tylko, iż jestem przekonana, że narrator tego opowiadania wylądował w Bieszczadach! :---)

Kolejne opowiadanie łyknęłam, gdy tylko przetrawiłam „Opowieść terapeuty”. Jest ono zdecydowanie szczytem cudu w tej książce. Znowu kreśliłam po kartkach zaznaczając opisy i dialogi, które ściskały moje serce. „Wiedźma i wilk” opowiada o… wiedźmie i wilku. Wiedźmie, która na co dzień zajmuje się fotografią, jednak była w toksycznym związku. A jednocześnie należała do rodziny prawdziwych czarownic. Gdy dłużej pomyślę nad treścią tego opowiadania dochodzę do wniosku, że przywołanie wilkołaka, aby rozprawił się z facetem, który ćpa, pije, generalnie nic nie robi, a czasem bije swoją kobietę, jest trochę przesadą. Jednak Grzędowicz bardzo obrazowo opisuje myśli Melanii i sprawia, że jej zachowanie jest autentyczne. Jednak to dopiero początek. Głównym wątkiem jest wprowadzanie wilkołaka Maksyma w ludzkie życie. I tu jest piękno, które wycisnęło ze mnie łzy.
Bo wszyscy wiemy, że dzika natura nie idzie w parze z korporacjami i betonowymi budynkami.
Chciałabym pisać o tym opowiadaniu i pisać.
Powstrzymam się i jeszcze raz polecę. Chociażby to jedno z całej książki.

Jednak następne opowiadanie, „Piorun”, sprowadziło mnie znowu na ziemie. Czytanie znowu się rozwlekło w czasie. Narrator będący naukowcem,chyba biochemikiem oraz mężem strasznie, ale to strasznie nudzi. Gdyby sukkub chciał ukraść mi Krasnoluda, nie jęczałabym, tylko od razu wpadła na to, że to sukkub. Ale ja jestem fanką fantastyki. I jeszcze sam ma problem, aby zauważyć, że ten sam sukkub sięga po niego… Swoją drogą, mamy sukkuba i inkuba w jednym.
Tak czy siak, zdecydowane nie, nie, nie.
Plusem jest moja miłość do sukkubów. Niektórzy lubią elfy, inni krasnoludy, ja lubię sukkuby i inkuby. I fauny oraz inne kopytkowe.

Gdy z ulgą przeczytałam ostatnie słowo „Pioruna” pojawiły się „Czarne motyle”. Wprowadzenie, gdzie narratorem jest zmarły mąż-alpinista jest bardzo klimatyczne. Postać pani Ireny też jest sympatyczna. Ciekawy klimat, chociaż niesmak po „Piorunie”, który z kolei przykrył majstersztyk dwóch poprzednich opowiadań mógł wpłynąć na to, że „Czarne motyle” długo w mej pamięci nie zostaną. Ale były całkiem dobre, naprawdę!

Pięć opowiadań i prolog z epilogiem są zupełnie z różnych półek, jeżeli chodzi o doznania przy czytaniu. Dwa opowiadania, który zrywają kapelusze z głów w środku, dwa opowiadania, które są ok i nic poza tym, oraz dwa, które sprawiają, że odechciewa się czytać. Mimo to, polecam. Czyta się długo przez wyraźne skoki w jakości opowiadań, jednak myślę, że warto. Sama niejednokrotnie zamierzam wracać do „Opowieści Terapeuty” oraz „Wiedźmy i Wilka”. Czy do reszty? Nie wiem. Póki co mam zbyt długą kolejkę książek, które trzeba skończyć/zacząć. :---)


Share: