sobota, 19 listopada 2016

37. S. J. Maas „Dwór cierni i róż”





Jeżeli tego bloga czyta ktoś, kto mnie zna, wie, co sądzę o young adult i retellings. Natomiast dla osób, które są tu przypadkiem i nie mają wątpliwej przyjemności obcowania ze mną, spieszę z wyjaśnieniem: uważam, że powyższe gatunki to nowa granica kiczu.

Czy coś zmieniło się, skoro zarwałam noc na pozycję z tego rodzaju literatury?

Absolutnie nie. Ale z drugiej strony, gdzieś głęboko we mnie, żyje sobie dziewczyna, która… lubi proste historie i miłosne opowieści. A przy okazji nade wszystko wielbię bajki – zwłaszcza „Piotrusia Pana” oraz „Piękną i Bestię”.

Właśnie tą drugą inspirowana jest powieść „Dwór cierni i róż”. Autorka, Sarah J. Maas, znana jest głównie z bardzo rozbudowanego cyklu „Szklanego Tronu”, który liczy sobie kilka książek i opowiadań.

Pozycja, na której się skupię, otwiera nowy cykl, który nosi taki sam tytuł, jak pierwszy tom. Bardzo łatwo domyślić się, że będziemy mieli do czynienia z wariacją (retellingiem) na temat jednej z piękniejszych baśni.

Odpowiedniczka Belli nazwana jest Feyrą, a Bestia nie jest Bestią, tylko… przedstawicielem Wysokiego Rodu Fae. Są to istoty magiczne, potężne i znienawidzone przez ludzi. Jednak żyją w innych rejonach świata.


Jak to się stało, że Feyra i Tamlin spotkali się?

Dziewczyna wywodziła się z zamożnej rodziny, która jednak straciła swój majątek, gdy główna bohaterka była dzieckiem. Była jedyną karmicielką rodziny i któregoś razu na polowaniu zabiła wilka.

Szybko okazuje się, że zabite zwierzę nie było zwykłym drapieżnikiem. W drzwiach chaty dziewczyny zjawia się bestia, która żąda zadośćuczynienia. Śmierć człeczyny za śmierć fae, lub porwanie winowajczyni do krainy za Murem, gdzie żyją magiczne istoty. Feyra godzi się na niewolę od razu planując ucieczkę.

Kiedy wraz z Tamlinem dociera do jego Dworu, bardzo długo nie traci swoich kolców, i mimo że fae stara się, jak może, aby Feyra nie nudziła się, dalej uważa go za swego oprawcę. Chociaż ta relacja także ulega zmianie, aby w końcu przerodzić się w ognistą miłość. Podczas pobytu w świecie fae, dziewczyna poznaje historię świata według magicznych istot, która różni się od tej, którą poznała z ludzkich legend i bajań. Dostrzega, że nie ma czerni i bieli, a zarówno wśród ludzi, jak i uzdolnionych magicznie stworzeń są dobrzy i źli.

A gdy wydaje się, że mogliby żyć długo i szczęśliwie, okazuje się, że to jeszcze nie koniec. Dalszej fabuły opisywać nie będę, aby uniknąć zdradzenia zbyt wielu szczegółów.


Książkę połknęłam w noc, dosłownie, zrezygnowałam ze snu, aby śledzić losy bohaterów. To z pewnością przemawia za sięgnięciem po tę pozycję. Jednak… wielokrotnie miałam ochotę rzucić tomiszczem w kąt i sięgnąć po coś innego.

Odrzucali mnie bohaterowie. Mam wrażenie, że to charakterystyczne dla tego gatunku, ale postacie są tak sztuczne i irytujące, jak w żadnej innej kategorii literatury. Jako pierwsze, niesmak budziły we mnie siostry Feyry. Naprawdę nie jestem w stanie uwierzyć w tak głupie istoty, jak one. Czy gdziekolwiek na świecie istnieją kobiety, które nie mając co włożyć do garnka, żądają nowego płaszcza lub butów za jedyne pieniądze, jakie ma rodzina?! Kiedy one zeszły ze sceny, skupiłam się na głównej bohaterce. Prawdopodobnie miała być silną, potrafiącą o siebie zadbać kobietą, ale wyszła na zbuntowaną – i głupią - nastolatkę. Taką, która w naszym świecie wykłócałaby się z nauczycielami, że wcale nie musi uczyć się o potopie szwedzkim, i ostentacyjnie żuła gumę na lekcji – znamy wszyscy ten typ, prawda? Następnie Tamlin i jego przyjaciel, Lucien. Potężni, magicznie uzdolnieni i zabójczo przystojni i… żałośni. Aby to wyjaśnić, spróbuję odwołać się do fanfiction, ponieważ ta pozycja bardzo przypomina mi stylistycznie blogi, które czytałam. Kiedy młode autorki starały się, aby ich James Potter i Syriusz Black byli szarmanccy i męscy wychodzili… myślę, że pamiętamy, jak. Nie było to dobre. A Tamlin i Lucien są takimi Jamesami i Syriuszami. Podczas lektury miewałam obraz moich zakrwawionych policzków, w myśl powiedzonka, że oczy mi krwawią.

„Dwór cierni i róż” czytałam przetłumaczony na język polski. Fae mają w zwyczają nazywać ludzi „człeczynami”, często dodając „nędznymi”. Nie ma w tym nic złego, bardzo wyraźnie zarysowana pogarda Wysokiego Rodu, dla maluczkich. Jednak… słowo „człeczyna” jest śmieszne. To tak, jakby w opowiadanie szóstoklasisty powklejać pojedyncze słowa, których 12-latek raczej nie zna. Wychodzi tak, że czułam się niezręcznie, czytając coś tak głupiego.

Jednak spędziłam nad lekturą tyle czasu i mimo opadających powiek, przeczytałam! Bo czyta się przyjemnie. Naprawdę, mimo powyższych wad jest to całkiem ciekawa historia, miejscami zbyt przekoloryzowana, ale warta poznania. W tej powieści nie uświadczymy pięknych opisów i cytatów. Brakuje także ciekawych dialogów i godnych polubienia bohaterów, no może Rhysand jest postacią, która wzbudziła moją sympatię. Jako jedyny ma kilka płaszczyzn i bardzo chętnie czytałam rozdziały, w których się pojawiał.

Myślę, że jest to pozycja, którą mogę polecić na znużenie. W moim przypadku wleciała jednym okiem, a drugim wyleciała. Jest nieabsorbująca i łatwa, nawet trochę bezpłciowa. Jednak nadaje się na samotny jesienny wieczór, jak i letnią noc. Nadaje się, aby zabić czas.

A kolejne tomy także – o dziwo - chętnie przeczytam. Także po to, aby zabić czas.
Share:

środa, 16 listopada 2016

36. Trzy filmy, które mają moje serce po wsze czasy i kilka innych, które też są fajne

Nie samymi książkami człowiek żyje! Są także filmy. Dzisiaj chciałabym skupić się właśnie na nich. Zwłaszcza, że ostatnio stan zdrowia utrudnia mi obcowanie ze słowem pisanym. Oglądanie ruchomego obrazu jest łatwiejsze. Chociaż żywię naprawdę wielką nadzieję, że obejdzie się bez leków… Wizytę mam w przyszły wtorek. Proszę o kciuki.


Mamy jesień! Czas dobrego wina i smacznej herbaty, ciepłego koca i kapci. Zapalonych świeczek i maratonów filmowych. Dlatego pomyślałam, że pochwalę się moimi ulubionymi filmami. Konkretnie trzema. Dodam także, że utrzymują się w tej ścisłej trójce od kilku lat, bodajże od premiery najmłodszego z nich :-)

Polecam je gorąco, jeżeli ktoś nie miał przyjemności zapoznania się z którymkolwiek z nich.




„Wszystko za życie” (2007), reżyseria: Sean Penn

Chris McCandless jest postacią, która w dość duży sposób wpłynęła na moją osobę. Dlaczego i jak? Wszak nie zostawiłam wszystkiego za sobą i nie wyjechałam w Bieszczady! (dałam taki nasz, rodzimy odpowiednik tego, co zrobił Chris) Nie jestem jednak w stanie odpowiedzieć na to pytanie, ale jego historia, zarówno opowiedziana w filmie, jak i książce, na podstawie której film nakręcono, zmieniła we mnie coś nieodwracalnie (książka o tym samym tytule, autorstwa Jona Krakauera). Czy to fragmenty dziennika Chrisa, czy mit, który stworzył, nie wiem. Może też kwestia tego, że zawsze ciągnęło mnie do podróży, a raczej ucieczki. Mania włóczęgostwa.

Ale od początku, bo nie każdy pewnie wie, co to za film.

Christopher McCandless był postacią jak najbardziej autentyczną. Młodym facetem, który ledwo skończył naukę. Jednak pewnego dnia wyruszył przed siebie, bardzo szybko spalił dokumenty i zostawił swój podręczny dobytek. Wcześniej przelał także wszystkie swoje oszczędności na rzecz fundacji walczącej z głodem. Przedstawiał się jako Alexander Supertramp i podróżował. Nie dał żadnego znaku rodzinie, zupełnie odcinając się od swojego wcześniejszego życia. Film jest wart uwagi, jeżeli nie dla samej historii, to dla muzyki i zdjęć.




„Tylko kochankowieprzeżyją” (2013). reżyseria: Jim Jarmusch

Tutaj film dość specyficzny. Akcja jest bardzo powolna, można rzec, że nic się nie dzieje, jednak nie znam historii (ani filmu, ani książki), która oddawałaby tak dobrze istotę wampirów. Znudzonych długowiecznością, zakochanych w sztuce i przerażonych tym, dokąd zmierza świat.

Jest to zdecydowanie bardzo depresyjny film, dramat egzystencjalny, a jednocześnie daje piękne przesłanie nadziei, że w świecie, który wydaje się, zwariował, jest miejsce na miłość – i jest ona konieczna do przetrwania.

Opisanie fabuły sprawiłoby, że film wydałby się błahy, także nie powiem nic na jej temat. Dodam za to, że mamy tu dwie z najpiękniejszych aktorek wszech czasów – oczywiście moim zdaniem. Mianowicie Tildę Swinton oraz Mię Wasikowską.




„Pęknięcia” (2009), reżyseria: Jordan Scott

Jest to film, o którym bardzo ciężko coś napisać i nie zdradzić jego fabuły w stopniu, który popsułby przyjemność z oglądania. Akcja toczy się w latach trzydziestych poprzedniego wieku w dziewczęcej szkole z internatem. Główną atrakcją szkoły jest panna G., młoda, szalenie charyzmatyczna nauczycielka, która jawi się swoim uczennicom, jako bogini. Opowiada im o podróżach, przygodach, także miłosnych, a czasem pozwala zaciągnąć się papierosem. I wszystko byłoby spokojnie, gdyby w szkole nie pojawiła się nowa uczennica, która stała się nową ulubienicą panny G. W filmie obserwujemy zmieniające się relacje między bohaterkami, a także wiele więcej rzeczy, dużo bardziej porywających, jednak, aby nie psuć nikomu seansu, nie powiem jakich :-)

Kulawe, nie?

Na swoją obronę wspomnę jeszcze o cudownej grze aktorskiej, głównie Evy Green, hipnotyzującej zabawie światłem oraz zdjęciami, które zapierają dech w piersiach. Naprawdę warto!




Ponadto, wymienię także kilka filmów, które również zasługują na odświeżenie, lub poznanie, chociaż wątpię, aby dla kogoś były nieznane, bo mój gust filmowy jest bardzo mainstreamowy :-)

Przyznam się szczerze i bez bicia, że kino akcji, czy filmy katastroficzne mnie nużą, co więcej, nie znoszę ich. Podobnie jest z większością horrorów. Oczywiście od tej zasady są wyjątki - bardzo podobał mi się „Everest” z 2015 roku, w którym zagrał Clive Standen (rolę bardzo drugoplanową,ale zawsze). A w sprawie kina grozy, to tytuły takie jak „Sierociniec” lub „Inni” z Nicole Kidman uważam za naprawdę bardzo klimatyczne kino.

Idąc za ciosem tematyki nomadów, takich jak Chris, znalazłam „Dziką drogę”, która także opisuje prawdziwą historię i jest równie porywająca. Oglądałam ten film z Tatą, któremu podobał się o niebo bardziej, niż historia McCandlessa. Z Tatą oglądałam także „Dziewczynę z tatuażem”, do dziś oboje jesteśmy pod wrażeniem tego filmu, wszystkie sceny przyjęliśmy ze stoickim spokojem. Poza jedną, konkretnie tą z kotkiem...

Z filmów, którymi zachwycałam się wraz z rodziną, warte wspomnienia jest także kino Pedro Almodovara, które przypadło do gustu przede wszystkim mojej Mamie. Uważam, że maratony jego filmów są cudowne na jesienne wieczory, mi przede wszystkim podobały się „Porozmawiaj z nią” oraz „Skóra, w której żyję”

Aby nie było zbyt poważnie, przyznam się też do swoich ulubionych komedii romantycznych - których z założenia także nie lubię. Nowiutkie „Zanim się pojawiłeś” oraz „Czas na miłość” i kultowy... „Titanic”. Uwielbiam ten film! A także „Upiór w operze”, który wzrusza mnie za każdym razem. Nie mogę także pominąć „Dumy i uprzedzenia” oraz „Draculi”.

Za wyjątkowo słodkie i przyjemne filmy uważam także „Mój tydzień z Marilyn”, „Artystę” oraz „Śmietankę towarzyską” i „O północy w Paryżu”.

Nie może także zabraknąć „Edwarda Nożycorękiego”, „Marzyciela” i „Sweeney Todda: Demonicznego golibrody z Fleet Street” z nieśmiertelnym Johnnym Deppem.

Dobra, z tą nieśmiertelnością przesadziłam, z filmu na film jest coraz gorszy...


I to by było na tyle.
Share:

środa, 9 listopada 2016

35. Jak przeżyć schizofrenię podczas jesieni



Jesień.
Udało mi się - jako tako - przetrwać najgorszy okres w roku. Oczywiście, nie chcę mówić hop, zanim nie wyląduję bezpiecznie. Jednak wróciły do mnie refleksje, wróciły słowa, które muszę wystukać na klawiaturze laptopa, na którym powoli nie ma miejsca na naklejki. Żałuję, bo te naklejki bardzo mnie cieszą. Niby nic, a jednak są maleńkim uśmiechem.
Chyba cieszy mnie, że sama o nich zdecydowałam, sama je wybrałam, czy coś. I mówią coś o mnie.

Za oknami wieje i pada. I zimno, a ja uwielbiam mój płaszcz i ogromną ilość chust i szalików. Uwielbiam mojego Krasnoluda w płaszczu i kapeluszu, który jest przedwczesnym - bo potrzebnym na larpa - prezentem na imieniny. Uwielbiam też, gdy chodzi w koszuli, kamizelce, marynarce i pod krawatem. Uwielbiam jego stylizowaną brodę, albo taką w bezładzie. On też uśmiecha mnie, nawet, gdy tego nie okazuję i złoszczę się na niego, że aż błyskawice wlatują nam przez okna i klatki wentylacyjne do domu powodując ogromny bałagan - tak, to prawdziwe wyjaśnienie, dlaczego czasem nie mamy porządku!

Znalazłam mały parczek koło Rynku Wildeckiego, w którym najczęściej przesiadują pijaczki. Myślę, że ten park został stworzony z myślą o jesieni. Czasami wychodzę dużo wcześniej, niż powinnam, aby posiedzieć w nim chwilę. Otwieram notatnik, lub czytnik i przeglądam materiały na studia. To też jest uśmiechem. Zwłaszcza, gdy pamiętam, aby przygotować sobie kawę do kubka termicznego. Jednak nie taką zwykłą czarną, lub rozpuszczalną. Na jesień idealna jest kawa poznańska z pomarańczą, wanilią i cynamonem.

Wieczory, takie jak ten dzisiejszy, dają mi poczucie bezpieczeństwa. Krasnolud już śpi, a Bieda bawi się zabawkową myszką. Są w każdym kącie naszego maleńkiego mieszkanka. Naszej klitki. A w zasadzie, to nawet nie naszej, bo wynajmowanej, ale to nic. Nasza klitka jest wyraźnie nasza, wszędzie walają się rzeczy na larpy, albo rzeczy do craftu i książki - głównie fantastyka. Jedno okno udekorowałam w swój, delikatno-różowo-dziewczęcy sposób. Na parapecie rozłożona jest organza, na niej stoi piękne puzderko, które Biedzia upodobała sobie jako legowisko. Obok pozytywka, dwie sowy i lampka z różowym abażurem. Ten parapet to kolejna mała rzecz, która uśmiecha mnie, nawet gdy tego nie chcę. Całe nasze mieszkanko mnie uśmiecha, na wejściu mamy plakat z Geraltem i Ciri w antyramie!

Wielokrotnie spotkałam się  z teorią, iż osoby z problemami psychicznymi bardzo źle znoszą przełom lata i jesieni oraz zimy i wiosny. Mi osobiście, ten drugi nie sprawia problemu - przynajmniej nie aż tak, jak początek jesieni. Jest to jednak indywidualna kwestia.
W tym roku, a był to drugi rok po przerwaniu leczenia, było mi - jest? - ciężko. Inaczej niż w zeszłym, jednak nadal... źle. Może muszę to zaakceptować, może tak będzie co roku. Może nawet jestem z tym pogodzona.
Jednak, boję się. Białe plamy w pamięci, omamy i depresja, z którą chyba nigdy nie nauczę się sobie radzić. Boję się, że kiedyś ocknę się z amoku gdzieś daleko od domu, albo że w ogóle się nie ocknę.
Jeszcze tydzień temu widziałam wiele plakatów o zaginionym znajomym. Bardzo dalekim znajomym. Teraz tak cholernie się boję, że następne będą plakaty z moim zdjęciem.
Bo czasem nie wiem, co robię.
Czasem nie pamiętam.

Odpychanie strachu jest trudne. Bo nawet w moim białym kocyku w różowoszarą kratę zamontowane są kamery i podsłuchy, a wyjście na ulicę to przepłakanie kilku minut w uczelnianej toalecie lub w domu. Czasem maluję usta tą samą szminką, której używałam dawno, kiedy było najgorzej, mając nadzieję, że ktoś zauważy, że... chyba potrzebuję wsparcia.
Ale nikt nie zwraca na to uwagi. Kto może wiedzieć, że ta konkretna szminka pachnąca wiśniami jest oznaką, że mam nawroty choroby. Czy w ogóle ktoś zauważa różnicę, między jedną czerwoną szminką, a drugą? Ja ją dostrzegam jedynie poprzez zapach...
Nie przepadam za wiśniami...

Dlatego lubię szukać równowagi. Maleńkich rzeczy, na które nie muszę tak bardzo pracować. Dlatego kupiłam idealny płaszcz i noszę różne szaliki. Zapalam pachnące świeczki i używam kosmetyków do ciała, które ładnie pachną. Codziennie odkładam biżuterię na miejsce, do różowego puzderka, aby poświęcić chwilę na radość, która płynie z tego, że ono tak po prostu jest. Dlatego piję kawę o cudownych aromatach z ładnych kubków. Kupuję rajstopy we wzorki i chodzę w prostych spódniczkach i ciepłych swetrach.
Mam nadzieję, że teraz, gdy październik za nami, będzie lepiej i mogę odetchnąć z ulgą. I nabrać powietrza; myślę, że każdy jesienny dzień pachnie inaczej. To cudowne.
A zaraz zacznie się grudzień i spadnie pierwszy śnieg. Zaczniemy unikać chodzenia za rękę, bo zimno. I będziemy szukać prezentów dla bliskich.

I udekorujemy naszą klitkę na święta.
Może pójdziemy też na sushi?
Share:

środa, 19 października 2016

34. J. Grzędowicz „Popiół i kurz. Opowieści ze świata Pomiędzy"




Od jakiegoś czasu w środowisku fanów polskiej fantastyki toczy się bój. Walka o to, czy Jarosław Grzędowicz prześcignął już okrzykniętego królem Andrzeja Sapkowskiego. Osobiście od dyskusji na ten temat uciekam, nie potrafiłabym zdecydować, którego z autorów cenię bardziej. Wszak stworzone na potrzeby sagi o wiedźminie uniwersum jest moim ukochanym, jednak to, co gwarantuje Grzędowicz w każdej swej książce zdobywa moje serce i trafia w poczucie estetyki, powodując swego rodzaju orgazm czytelniczy.

Nic zatem dziwnego, że musiałam sięgnąć po „Popiół i Kurz. Opowieści ze świata Pomiędzy”, która to zagwarantowała autorowi drugą w dorobku Nagrodę im. Zajdla.

Z nazwiskiem Grzędowicz bardzo szybko kojarzy się Midgaard i Vuko. Fińskie przekleństwa i Hieronim Bosch. Nie bez powodu, nie ma co ukrywać, że jest to jedna z lepszych pozycji w polskiej fantastyce. Ale jest też inny Grzędowicz. Jest Grzędowicz, który tworzy bohaterów nie będących wyszkolonymi superbohaterami; bohaterów, których mijam każdego dnia idąc na uczelnię (patrz: narrator „Opowieści terapeuty” lub Irena z „Czarnych motyli”).

Prawdopodobnie wstyd przyznać, ale Jarosława Grzędowicza poznałam trochę ponad rok temu, kiedy to przyjaciel podrzucił mi pierwszy tom „Pana Lodowego Ogrodu”. Historia, którą zostałam poczęstowana, spodobała mi się do tego stopnia, że szybko zainwestowałam w „Księgę Jesiennych Demonów”, a potem w „Popiół i Kurz. Opowieści ze świata Pomiędzy”. W pierwszej wspomnianej książce zawarte jest opowiadanie, które skradło moje serce, „Wiedźma i Wilk”. Natomiast w „Popiele i Kurzu” poznaję kuzynkę tytułowej wiedźmy i… i jeszcze raz przeżywam zachwyt nad opisaną przez Grzędowicza historią rodziny czarownic.

Jednak to nie Patrycja jest główną bohaterką książki. Główną postacią i narratorem jest schizofrenik, wykładowca akademicki i specjalista od etnologii. Zwykły szary człowiek, osoba bezimienna.

Ale nie tylko. Główny bohater potrafi poruszać się pomiędzy światem żywych i światem Pomiędzy, gdzie trafiają zagubione dusze. A duszom tym trzeba pokazać, gdzie mają iść dalej. Tym właśnie zajmuje się profesor. Sam zwykł nazywać siebie Charonem i żądać obola za „przewiezienie”. Obolem może być wszystko, co było bliskie zmarłemu, mogą być to także pieniądze. W ten sposób, główny bohater zdobywa wiele rupieci, które w świecie Pomiędzy nadal przeżywają lata swojej świetności i są zdatne do użytku.

Życie głównego bohatera toczy się między wejściami do świata Pomiędzy (chociaż pamięta, aby nie robić tego zbyt często, gdyż to niebezpieczne dla zdrowia psychicznego), a prowadzeniem zajęć na uczelni. Już dawno zrezygnował ze znalezienia kobiety i ustatkowania się. Pozornie jest przeciętnym Kowalskim i rodzinnym wyrzutkiem.

Za rozrywkę służy mu towarzystwo zaprzyjaźnionego duchownego, Michała. Panowie prowadzą ożywione dyskusje na temat wiary i teorii spiskowych dotyczących kościoła, grywają w szachy. Życie głównego bohatera, mimo jego zdolności, jest ustatkowane i spokojne.

Do czasu, gdy Michał umiera. Oficjalnie zmarł z przyczyn naturalnych, jednak narratorowi nie pozwala tak myśleć paczka, którą zostawił mu przyjaciel i wbrew swojemu postanowieniu o zakończeniu przygody w krainie Pomiędzy, próbuje rozwikłać zagadkę.


Grzędowicz mistrzowsko stworzył krainę, która hipnotyzuje w niepokojący sposób. Klimat ciszy przed burzą jest fantastycznie dopasowany do fabuły książki, która powoli przeradza się w kryminał, jakiego nie powstydziłby się Dan Brown. Mrocznego nastroju dodaje znikoma ilość dialogów, które jeżeli już się pojawiają, są niezwykle interesujące. Ponadto, autor częstuje nas sporą ilością rozterek egzystencjalnych i rozmyślań na tematy filozoficzne. Kolejną wartą zaznaczenia rzeczą, są stworzone przez Grzędowicza stworzenia zamieszkujące krainę Pomiędzy. Ich różnorodność porusza wyobraźnię na wiele dni po zakończeniu lektury.

Bardzo rzadko zdarza mi się podkreślać fragmenty w książkach, jednak u Grzędowicza robię to bez wahania. Opisy, które zachwycają i sprawiają, że książkę trawiłam tygodniami, lub nawet – jak w przypadku tej – miesiącami. Właśnie dzięki takim książkom wierzę, że sztuka słowa pisanego, to najpotężniejsza dziedzina magii. Ku potwierdzeniu mojej teorii, poniżej zamieszczam jeden z najpiękniejszych opisów seksu w historii literatury. :-)

Zderzyliśmy się zębami, gwałtownie i boleśnie, wpadając na siebie jak pociągi jadące po tym samym torze z punktu A do punktu B i z punktu B do punktu A. Przez punkt G. 
Jarosław Grzędowicz „Popiół i kurz. Opowieści ze świata Pomiędzy"

Jest to bardzo dojrzała powieść. Myślę, że do młodszych czytelników, którzy nade wszystko cenią cwanych herosów, takich jak Vuko, może nie trafić. Do tej historii trzeba zwyczajnie dorosnąć. Mnie opowieść serwowana przez Grzędowicza w tej pozycji, wciągnęła po same buty, czego cykl Pana Lodowego Ogrodu nie zrobił - a przynajmniej nie w tak dużym stopniu.

Czy jest coś, co przemawia przeciwko niej? Myślę, że nie. Jest to książka, którą czyta się z zapartym tchem i nie przeskakuje wzrokiem co kilka linijek tekstu. Jest to książka, której zwyczajnie, nie można pominąć w kolejce tych do przeczytania. Pozycja obowiązkowa.





Share:

niedziela, 25 września 2016

33. Pilkon 2016



Bieda konwent.
Tak go sobie nazywaliśmy, kiedy postanowiliśmy jechać. I od razu zaznaczę, "bieda" nie miało na celu być obraźliwe, ale... jesteśmy w końcu lożą szyderców! Poza tym, niestety nasz plan wyjazdu na Copernicon legł w gruzach, a patrzmy realnie, gdzie porównywać Copernicon i Pilkon. Dwa światy.
Ale ofc, taki kameralny klimacik też bywa przyjemny.

O tym, że jedziemy na Pilkon postanowiliśmy chyba w nocy z 6-ego na 7-ego. Na trzy dni przed konwentem. Mądrala-Mart uznała, że... ZROBI KOSZPLEJ.
Nie zrobiła, mimo, że mogła.

Postanowiłam zrobić Shani, aby wejść na ścieżkę zrobienia wszystkich postaci kobiecych z "Wiedźmina" (oczywiście bez Triss, bo pogardzam rudą zołzą). Zdobyliśmy materiały, generalnie, ze spokojem. Marcin pięknie mi pomógł, gdy moje opuszki straciły czucie przy wszywaniu ręcznym bufek z rękawów i wszył je sam. Lepszego Krasnoluda nigdzie nie znajdziecie!
Pierwszy zgrzyt pojawił się w czwartek. Peruka.
Mieliśmy kupić, jednak okazało się, że - większości pewnie znana - osóbka, prowadząca Wigu Wigu Wiguu wyjechała na urlop, cóż, każdemu się należy. Znaleźliśmy szybko na facebookowej grupie perukowej sprzedaży kilka wigów, które by pasowały. Dogadaliśmy się z jedną laską. Znaleźliśmy kuriera, który przewiózłby nam z Wrocławia do Poznania perukę w mniej niż 24 godziny (za 29 złotych!). Jednak tutaj kolejny zgrzyt: dziewczyna była spod Wrocławia, nie mogła tego dnia podskoczyć ze swojej miejscowości.
Co robić?
Ostatecznie uznaliśmy, że można jedną z moich starych peruk, której i tak nie noszę, podciąć - dość mocno! - i pofarbować. Z tym walczyliśmy prawie cały dzień. Najpierw kupiliśmy spreje do koloryzacji, spisałyby się najlepiej, gdyby nie to, że dwie puszki kosztowały 9,99, a starczyły na połowę czubka głowy... I były zbyt czerwone, a za mało rude.
Potem uznaliśmy, że zrobimy "na szybko" farbowanie akrylem, jednak "na szybko" sprawiło, że cały kolor zszedł, a peruka wróciła do wyjściowego koloru niebieskiego. Ostatecznie wieczorem farbowałam perukę henną, przekonana, że nic z tego nie będzie.
Ale udało się!
Wyszedł ciemny brąz, jednak ten brąz jest i tak dużo bardziej zbliżony do rudego, niż niebieski, zatem praca trwała.
Następnego dnia została do zrobienia jedynie spódniczka. Łatwizna. Bułka z masłem.
Bieda, nasze kilkumiesięczne kocie, rozchorowało się. Zatem opiekowałam się cierpiącym kociaczkiem prawie cały dzień.Wieczorem mogłabym jeszcze skończyć.
I próbowałam.

Ale błogosławię chwilę, w której uznałam, że szkoda mi zmarnować dobry materiał. Zrezygnowałam, wybrałam jakieś stare szmaty, które przeszywałam już tyle razy, że chyba nigdy więcej nosić ich nie będę, bo są mocno zmęczone ciągłym molestowaniem maszyną i ingerencjami w ich stan.
Wzięłam ze sobą także Dorcas.
Przez przypadek wyszedł mi cosplay.
Rozen Maiden, które nie doczekało się jednak planowanej kontynuacji, czy może była ona jedynie mangą fanfiction (ej no nie znam się), streszczając szybko: miały pojawić się lalki od innego lalkarza, z innym człowiekiem, niż ten normix od Shinku. Jego lalki i lalki drugiego człowieka - flegmatycznej arystokratki Angielki - miały ze sobą walczyć. Nowe postacie nigdy nie zostały pokolorowane, więc miałam kompletną dowolność w tej kwestii. A MIAŁAM LALKĘ!
Marcin standardowo udał się w swojej wyjściowej szacie czarnego maga (powoli zaczynam doceniać fakt, że nie chodzi w niej do pracy, bo teraz, kiedy biedoczek mi choruje, używa jej jako płaszcza, gdy idziemy na papierosa lub jako szlafroka...)
Jeden znajomy także biegał w stroju nekrofila nekromanty, a drugi niestety nie dał się przekonać na strój Rycerza Jedi.

Gotowi do odjazdu, tuptaliśmy wraz ze znajomym na dworzec główny. Głodni i zaspani. A jednocześnie uśmiechnięci, co rzadko się zdarza, zwłaszcza u dwóch marud, które nam towarzyszyły <3




W Pile przywitała nas przyjemna, chłodna pogoda. Niestety, uległa zmianie w trakcie dnia, a wraz z Marcinem gotowaliśmy się w dość grubych strojach. Gorset grzeje jak sam szatan, to wiadomo, a spódnica z pięcioma warstwami tiulu i jedną podszewką także to potrafi, zwłaszcza, gdy jest na stelażu (btw. niech nigdy nikomu nie przyjdzie do głowy jechać PKP w takiej spódnicy. Pociągi są do tego nieprzystosowane...). Obawiam się, że mój piękny makijaż nie przetrwał ani minuty na terenie konwentu, dlatego non stop chodziłam rozmazana. Ale i tak było fajnie.

Od razu po wejściu na teren konwentu spaliliśmy kilka papierosów, obserwując podbijanie gyma. Przeszliśmy kilka razy po terenie, obejrzeliśmy figurki - były świetne! Obejrzeliśmy różne rysunki i grafiki Karoliny Kwaśniak, która na FB figuruje jako Karoinna. Tutaj odpalił mi się bóldupizm, potem podłapali go wszyscy. Osoby, które wybierały prace na wystawę boleśnie poszły na "ilość", a nie "jakość". Chociaż o jakości też ciężko mówić, aby nie sprawić przykrości autorce (która pewnie i tak nigdy nie dotrze na tego bloga, więc w sumie mogłabym, ale nie chcę być niemiła!). Poza pracami, które przypominały mi czasy gimnazjum i rozwieszania twórczości uczniów po całej szkole, były prace, które wyglądały, jakby stworzyło je dziecię ze szkoły podstawowej. Dodatkowo, do wystawy Karoliny dołączono zdjęcia jej cosplayów. Tutaj mogę pogratulować postępu, jaki uczyniła, chociaż prace graficzne i rysunki nadal mnie bolą. Taką wystawą mogłaby szczycić się świeżo upieczona uczennica gimnazjum, nie kobieta, która ponoć studiuje...
Ale to pewnie moje zboczenie zawodowe...
Poza wystawą Karoliny, mieliśmy przyjemność obejrzeć także obrazy Dawida Czerwińskiego. I tutaj było ładnie. Dwie prace zachwyciły mnie do tego stopnia, że miałam ochotę zrobić im zdjęcie (ale było mi głupio).

Na Pilkon przyjechaliśmy, aby się rozerwać, zatem od razu (no, po kilku papierosach) udaliśmy się do gier.
Od razu wybraliśmy coś, co zajęło nam znaczną część dnia. "Loża Szyderców". Osobiście, chętnie zagrałabym także w "Tak, Mroczny Władco", chociaż tę gierkę akurat mamy w mieszkaniu (ALE JEST BEZBŁĘDNA!). Graliśmy dużo i umieraliśmy ze śmiechu. Odkryliśmy w sobie zwyrodnialców.

Na koniec, pokaz cosplay i sami cosplayerzy. Tutaj była ogromna skucha, bo jak do konkursu cosplay mogą zgłosić się osoby, które mają cosplay kupny?! To się mija z celem... No ale kto jak lubi.

Przyznam, że Drow Rangera Karoliny Kwaśniak, nie poznał nikt z nas, jeden znajomy rzucił, że to jakaś śmieszna Ashe. Dla niepoznaki, powiedzieliśmy, Karolinie, że Daenerys wyszła jej cudownie.
Co do cosplayu - także wyżej wspomnianego - Dawida Czerwińskiego, byliśmy zachwyceni i do czasu pojawienia się trzech innych osób,  wielbiliśmy go, niczym boga. Zwłaszcza, gdy spytałam, co robił sam, a co kupił gotowe. Dawid był tym fajnym, starym Jokerem Jonem Snowem.
Dzieciofile. Pani Dzieciofil i Pan Dzieciofil. Niekwestionowani mistrzowie w rękodziele ze starych lalek. Kocham ich oboje i jeszcze bardziej przekonali mnie, że "tak, chcę w końcu na OldTown!". Chyba jedyni, którzy byli stosunkowo otwarci na rozmowę... Chociaż Enchantress Grzybek z Mario także była milutka i otwarta na śmieszki. Jej Mario i Luigi trochę mniej, ale dowiedzieliśmy się, że Sujsajd Skłat to nie jest niemieckie porno w lochach.
Jednak, ostatecznym wygrywem, w moim mniemaniu, był rycerz z Gondoru Gimli. Albo Pani Sławek.

Ostatecznie, po zobaczeniu pokazu cosplay, stwierdziliśmy, że czas do domu. Poza tym, że w pociągu śmierdziało rybą, to całkiem znośna podróż, mimo że jechałam w kamizelce od szaty maga (która jest luźna dla Marcina, co dopiero dla mnie!) zarzuconej na spódnicę. Nie wytrzymałam temperatury i na dworcu pozbyłam się peruki, koszuli i gorsetu. Całą podróż graliśmy w "Karty Dżentelmenów" powodując mieszane uczucia u współpodróżnych. :-)


W ogólnym rozrachunku... Może być. Przygotowanie takiego konwentu na pewno nie jest łatwe. Jednak trochę żałuję, że pojechaliśmy, bo ubodło to nasz budżet, a nie było aż tak warto. Wydaliśmy prawie stówę na bilety, a hamburgery w Pile są drogie, jak Volksy (heee, nikt nie rozumie porównania!). No i cały smak konwentu popsuł ten nieszczęsny cosplay. Gdyby jeszcze za kupnymi strojami, przemawiały fajne występy postaci, to byłoby zacnie, ale niestety tylko jedna dziewczyna zrobiła coś więcej, niż martwe stanięcie na scenie (Lucy Nebraska była cudna, ale uniwersum Gwiezdnych Wojen raczej nie jest mi znane, a ponoć jej postać była jakaś niszowa, czy coś). Sama też drżę na myśl, że gdzieś musiałabym wymyślić choreografię, czy coś do pokazu cosplay, ale... ale ja przynajmniej kupuję tylko materiały, nie gotowce...
I przyznam całkiem szczerze... trochę się nudziłam. Oczywiście, mogliśmy iść na jakieś prelki, ale z rozpiski - nic nie wywołało naszego zainteresowania.

Jeżeli za rok Pilkon znowu się odbędzie, wpadnę ponownie, chociażby, aby zobaczyć, co zostało poprawione i ile dobra można wymyślić przez tyle dni. A jestem pewna, że można.
Shani natomiast ma być gotowa na PGA. Zobaczymy, bo ostatnio jestem utopiona w obowiązkach (dlatego też ten post pojawia się tak późno).



A z innych kwestii: zniknęła podstrona z craftem, a podstrona z lalkami będzie martwa. Craft usunęłam, ponieważ do tego buduje się kolejna podstrona. Tak! Ta, gdzie po najechaniu kursorem, rozwija się lista kolejnych trzech podstron, będzie przeznaczona na craft. Prawdopodobnie będą trzy kategorie: rysunek i malarstwo, cosplay/stroje, i różności z Martodzieła. Lalki natomiast... uh, Dorcas starzeje się. Jest już liźnięta czasem, słyszałam, że czteroletnia żywiczka ma prawo, a nawet obowiązek delikatnie pożółknąć, ale... to tak, jakbym zobaczyła pierwszą zmarszczkę na swojej twarzy. Poza tym, kiedy A.Z.S.K. zrobiła jej krzywdę "makijażem", wciąż walczę, aby coś z tą piękną buźką zrobić. Niestety, cierpi na tym także Ismael...



A to zdjęcie generalnie wielbię: znajdź na nim Mart!

Z Jonem Snowem :')

Zrobiłam Pani Dzieciofil hover handa <3 

Kocham swoją buzię na tym zdjęciu =^.^=

no czego chcieć więcej, niż podpisu nad głowami? 

no, a tutaj dodaję zdjęcie z góry, ale tym razem nie wycinając nekrofila ;-)

Z powyższych zdjęć, tylko selfiak jest mój. Resztę znalazłam udostępnioną na wydarzeniu Pilkonu.
Share:

wtorek, 23 sierpnia 2016

32. Smutki

Na tego bloga miesięcznie wchodzi ponad 1000 osób. Pewnie to niezbyt wiele, chociaż dla mnie to już sukces. Dostałam kilka komentarzy. Poznaję zdanie mojej czytelniczki. Jedna osoba napisała także do mnie na fb, a dwie na maila.

Wiem także, że mój Krasnolud tutaj bywa. poniektórzy znajomi...

Blog powstał dla najbliższych. Abym mogła komunikować swoje problemy, otwarcie opowiadać o nich.
A jednak, już dawno z tytułu bloga zniknęło słowo "blogoterapia".

Bo przecież nie potrzebuję terapii. Jestem zdrowa.
Momentami zbierze się ból i uleci w postaci histerii. Ale ból towarzyszy wszystkim. Zdrowym i chorym. Moim problemem, jest to, że stare demony nie zostały zamordowane. Mam taki zwyczaj, że niczego nie wyrzucam - przyda się. Jak to mówi mój Krasnolud: "najtrudniej jest zabić w sobie chomika". Dlatego demony też zostały.

Moim najgorszym demonem jest zakorzenione gdzieś głęboko przeświadczenie, że udaję. Że jestem rozdwojona.
Bo przecież jestem Mart, która ma najukochańszą rodzinę: Dziadków, Rodziców, nawet Brata. Mart, która jest zaręczona z cudownym facetem. I jeszcze kociaki. Żyć, nie umierać! Razem ze swoimi bliskimi może dokonywać cudów, albo chociaż góry przestawiać.
Ale...
Jest też Mart, która jest pewna, że wyrządziła tyle szkód, że jej rodzina nie istnieje w sferze relacji z nią. Ją samą nie spotka nigdy nic dobrego. Była zła dla tych, którzy ją kochali. Nie zasługuje na jakiekolwiek uczucie inne, niż pogarda. Może któraś z prób "s" udała się i teraz cierpi w jakimś czyśćcu? 
Ta druga Mart, dość abstrakcyjna, na szczęście, najczęściej jest uśpiona.

Jest jednak coś, co paraliżuje pierwszą Mart, a drugą jednocześnie budzi.
Strach, że choroba wraca. Wtedy od razu do głosu dochodzi druga, która jest pewna, że nigdy nie była chora. Że oszukiwała, pozowała. I... I nadal pozuje. Żeby uniknąć obowiązków, lub odpowiedzialności.

Pogodzić te dwie jest trudno, boję się, że niemożliwie. Boję się, bo nie wiem, jak poradzić sobie z potrzebą poczucia akceptacji i aprobaty. Boję się, bo nie wiem, która Mart to prawdziwa ja.
Boję się, bo myślę, tak zupełnie szczerze, jak szczere jest każde słowo wypowiedziane w nocy, że to ta druga jest prawdziwa.

Czasem zegar do mnie mówi i boję się światła, a biel jest pojęciem względnym.

Chciałabym, żeby moi rodzice czasem wchodzili tutaj.
Naprawdę, bardzo

Share:

piątek, 19 sierpnia 2016

31. K. Piskorski "Krawędź Czasu"



Na ogół, jeżdżąc na Woodstock, nie kupuję książek. Ewentualnie zerknę na biografie muzyczne, poostrzę ząbki na coś. W tym roku było inaczej. Kupiliśmy pięć książek. W tym tylko jedną biografię! Szaleństwo.

Obok uzupełnienia (dokończenia?) klasyki grozy poprzez „Przyszła na Sarnath zagłada” Lovecrafta, „Frankensteina” Mary Shelly oraz „Golema” Gustava Meyrinka, nabyliśmy „Krawędź czasu”, którą bystrym wzrokiem wyłowił Krasnolud.

Książkę autora, którego nie znaliśmy. Książkę, która zwróciła uwagę steampunkową okładką. Książkę, którą skwitowałam „no kosztuje mało, możemy wziąć”. Książkę, którą bez najmniejszego problemu określam dzisiaj, jako najlepszą z książek, przeczytanych tego roku. A mamy sierpień, więc to wiele znaczy :-)

Chociaż myślę, że dużą zasługę w moich pozytywnych opiniach ma Ksin, który był beznadziejny i wciąż czekam na wypłacenie mi odszkodowania za szkody moralne po tejże lekturze.


Krzysztof Piskorski każe nam uciekać od pierwszej strony. Wraz z głównym bohaterem biegniemy przez ciemne uliczki i… nie do końca wiemy, o co chodzi. A potem jest już tylko dziwniej. Wszelkie domysły nigdzie nie prowadzą. Momentami miałam wrażenie, że podobnie do bohatera powieści, z mojej piersi wyrywa się szaleńczy wrzask.

Z każdą stroną powieści utwierdzałam się w tym, że to jeden z nielicznych przypadków, kiedy opis na tylnej okładce, nie oddaje ni grama tego, jak wybitna ona jest.

W klimacie epoki pary ciężko jest znaleźć coś, co nie odrzuci tandetą. Dlatego też sceptycznie podchodziłam do tej pozycji. Nic nie odda mi smaku rozczarowania ocenienia książki po okładce!

Autor zaskakuje na każdym kroku. Tworzy powieść ponadprzeciętną. Oczarowuje czytelnika, który w pewnym momencie, przestaje myśleć, o tym, co czyta. Streszczenie fabuły jest tu wyjątkowo trudne, ponieważ bardzo szybko pochłonęłam tę historię. Każdy smaczek całości sprawił, że opisanie niniejszej książki jest graniczące z cudem.

Moim zdaniem, głównie dzięki migawkom obrazów. Opisy działają na wyobraźnię do tego stopnia, że zaniechane przeze mnie malarstwo, powróciło do łask. Każda scena zbudowana jest w bardzo plastyczny sposób. Nigdy, równie wyraźnie nie widziałam doskonałych kadrów w filmie, który tworzyłam sobie w głowie (chociaż niektóry opisy w „Wikingach. Wilczym Dziedzictwie” pana Radosława Lewandowskiego są w podobnym stopniu przyjemne)

Autor zabiera nas na wycieczkę poza czasem. Gdzieś, gdzie zegar nie odmierza chwil, a ludziom żyjącym w owej dziwnej pustce, towarzyszy mdłe światło, będące substytutem słońca. Sielankę trwającą wiecznie, przerywają coraz częstsze ataki złowrogiego mechanizmu, nazywanego mechanem. Mechan dosłownie wchłania ludzi, co widzimy w pierwszym opisie syzyfowej pracy Maksyma oraz Mikołaja, przy próbie walki z nim. Od siebie dodam, że to jeden z bardziej obrazowych opisów w tej książce.

Czytelnik zostaje oczarowany secesyjnymi zawijaskami, miedzianymi trybikami, zaskakującymi zwrotami akcji oraz, niebanalną historią. A zwłaszcza wyobraźnią, którą udało się autorowi okiełznać i ubrać w słowa. Przyjemności czytania dodaje prowadzona początkowo, dwutorowa historia (panie Lewandowski, autorze kotołaka! Można to zrobić dobrze!), w której poznajemy Maksyma oraz Franka Znajdę.

Równie dopracowanej i przemyślanej fabuły, nie czytałam dawno. Prawdopodobnie od czasu Tolkiena lub Sapkowskiego. Piskorski nie stworzył całego świata z historią i religiami, jak dwaj wcześniej wspomniani. Stworzył coś mniejszego, bo jedynie wyrwany kawałek naszej rzeczywistości, jednak pieczołowicie przemyślanej i ustawionej. A poza ciekawą akcją, w „Krawędzi czasu” znajdziemy także filozoficzne rozmyślania na temat podróży w czasie oraz samego czasu.

Mam w zwyczaju zawsze doszukiwać się drugiej strony medalu. Nie wierzę w skrajne przypadki bieli i czerni. Jednak tutaj mogę ze spokojem powiedzieć, że to najlepsza powieść steampunkowa, jaką przeczytałam.




Share:

wtorek, 16 sierpnia 2016

30. I. McDonald „Luna: Nów”





Każdy z nas ma kilka, kilkanaście takich tematów, które łapią za serce. Są nam bliskie. Po prostu lubimy je bardziej, niż inne. Dla mnie, jednym z takich klimatów, jest mafia pierwszej połowy XX wieku. „Ojciec Chrzestny”, „Chłopcy z Ferajny”, „Dawno temu w Ameryce”… Ileż to razy zachwycałam się tymi klasykami. Jednocześnie starając się wychwycić te bardziej niszowe. Bo źli faceci, dla których podstawą jest rodzina, wcale nie są aż tak źli! Co z tego, że mają tak wiele na sumieniu..?

Noszą garnitury, kochają swoje kobiety (chociaż czasem je zmieniają…) i działają na dziewczęce wyobraźnie. Przynajmniej mi, okropną przyjemność sprawiało oglądanie eleganckich garniturów i kapeluszy. Oraz pistoletów rzuconych na kuchennym blacie.

Ma to sobie pewien… romantyzm?

Ale lata 20, czy 50 po jakimś czasie zaczynają się nudzić. I nawet Frank Sinatra lecący w tle, gdy prowadzisz samochód wcielając się w Vito Scalettę nie sprawia tak wielkiej przyjemności.



Czy klimat mafijny można uzyskać kolonizując księżyc?

Skolonizowany księżyc jest przedstawiony, jako miejsce brutalne. Miejsce, na którym niekiedy trzeba walczyć o tlen lub wodę. Jeżeli cię nie stać, oddychaj mniej. Albo kombinuj, negocjuj. Jednak za wszystko musisz kiedyś zapłacić. Jesteś na stale połączony do sieci, jednym z czterech księżycowych żywiołów. Ale jeżeli cię stać, możesz kupić ładną skórkę swojemu awatarowi!

Skolonizowany księżyc jest też miejscem egzotycznym, miejscem, gdzie wyobraźnia szaleje, jak kompas na biegunie. Wydrukowane motyle, które goni kilkuletnie dziecko. Szaleńczy bieg po powierzchni. Ale także egzotyka sprowadzona z Ziemi. Wszystko to łączy się w coś, czego nie uświadczyłam w żadnej innej książce.

Długo mogłabym zachwycać się nad klimatem, jakiemu nadaje powieści Iana McDonalda połączenie niezwykłych charakterów, poszczególnych kultur znanych nam z Ziemi.

Chciałabym jednak skupić się na zwięzłym wyciśnięciu najlepszych – moim zdaniem – smaczków z „Luny: Nów”. A jest ich wiele.


Przeniesienie klimatu rodziny Corleone na księżyc, jest trzonem cudnego smaku, tak specyficznego, że zapamiętam go na bardzo długo. Cierpię jednak, na pewien rodzaj snobizmu, i wszelka inność jest dla mnie bardzo ważna.

A książka Iana McDonalda jest zupełnie inna, niż science fiction, które poznałam. Wydawać by się mogło, że opisy ogromnych korporacji, molochów, którym brakuje człowieczeństwa, na stałe stworzyły pewien rodzaj science fiction. Co więcej, obecnie są wręcz oklepane, lub chociaż schematyczne.

Autor „Luny: Nów” nie odbiega zatem na pierwszy rzut oka od gatunkowego szablonu. Jednak stworzył z niego coś delikatnego, jak wydrukowane motyle (wpłynęły na moją wyobraźnię w wielkim stopniu), a równocześnie coś niezgrabnego jak skafander kosmonauty.

Kolejnym ciekawym, a może nawet najciekawszym, smaczkiem pierwszego tomu cyklu „Luna”, są bohaterowie, głównie członkowie rodziny Corta, których poznajemy najlepiej. Tak zróżnicowanych charakterów występujących obok siebie, można szukać bardzo długo. Mamy do czynienia z barwnymi jednostkami; nie jednym, głównym bohaterem; nie jego najbliższymi. Na księżycu Iana McDonalda większość postaci jest wyrazistsza, niż wielu moich znajomych. Adrianna Corta, która mogłaby być krzyżówką babci Mulan (gdyby ta była poważna) oraz Vita Corleone; kobieta śmiertelnie chora, której zależy na rozwijaniu się rodu. Jej następcą ma być Rafael, nazywany Rafą; facet zarówno pełen życia oraz energii, jak i zmęczony nieszczęściem w życiu prywatnym. Jest milczący i ponury Lucas Corta. Jedyna córka Adrianny, Ariel, bizneswoman, kobieta sukcesu, pewna siebie i ambitna. Wydziedziczony i trzymający się na uboczu, wilk księżycowy (już samo to określenie nadaje mu klimatu!), najmłodszy syn Adrianny, Wagner Corta. Syn Lucasa, młody lekkoduch i księżycowy playboy, można by rzec, bananowy dzieciak. I masa, masa innych, których warto poznać.

Idealnym dopełnieniem tej powieści są opisy. Opisy, które zachwycają. Wydawnictwo MAG niektóre swoje książki opatruje sloganem „Uczta Wyobraźni”. W tym przypadku jest to idealne podsumowanie tego, co gwarantuje narracja Iana. Historia brutalnej polityki i życia społecznego na księżycu, wydaje się subtelna, mimo swej brutalności.

Książka wywołała w mojej głowie wojnę między uczuciami. Tworzy emocjonalny i zmysłowy paradoks. Jest to ponoć charakterystyczne dla Iana McDonalda, o czym z chęcią się przekonam sięgając po kolejny tom „Luny” oraz resztę twórczości tegoż autora, ponieważ nie poznałam go wcześniej.

Oczywiście, nie jest bez wad. Nie jest to lekka pozycja. Śmiem stwierdzić, iż nawet trudna, głównie przez poplątane intrygi wymagające rozmyślań, kto jest kim. Niejednokrotnie musiałam odłożyć lekturę i pomyśleć, co łączy bohaterów, co między nimi było. A przede wszystkim, z której rodziny są. Jednak bez wątpienia, jest to pozycja, którą warto przeczytać, niezależnie od upodobań literackich.
Share:

czwartek, 11 sierpnia 2016

29. Jestem włóczęgą

Bycie włóczęgą jest trudne. Moja ukochana Nimue* jest włóczęgą, ale muszę ją dopracować. Moja druga ukochana, Mery Tramp* - jest włóczęgą (ale ma też romans z Rektorem!). Mery, nie dość, że jest włóczęgą, to jeszcze jest menelem. Od kiedy wplatała się w bluźniercze sprawy i straciła nieodwracalnie 5 Punktów Poczytalności niby ma własny kąt.
Ale jest włóczęgą.

To zabawne.
Włóczęgą w miejscu. Podróż, która nie ma celu. Ucieczka przed nieuleczalnym bólem istnienia. Ucieczka w kierunku ludzi. Poszukiwanie czegoś, czego nie mogę określić.
Ludzie na drodze nie mają nawet wskazówek. Zatem wciąż potrzebuję nowych ludzi, zabijając jednocześnie moją najukochańszą samotność. Ale ci kolejni i jeszcze następni ludzie, nadal nie mają tego, czego potrzebuję i muszę od nich odchodzić. Iść dalej. Do kolejnych. Którzy też tego nie mają.

Może to nie istnieje?
Chociaż ja czuję, że gdzieś jest...

Kiedyś myślałam, że miłość jest tym czymś. Ale nie, przecież mam miłości pod dostatkiem.
Po prostu muszę iść. Muszę być nomadem.

Nadzieja na znalezienie tego, jest tak wielka, że zgubiłam się między biegunem TO LUBIĘ, a TEGO NIE LUBIĘ.
I teraz różnymi drogami włóczę się między jednym, a drugim i nie wiem, który jest którym.

Włóczęgostwo.
Lubię go i nie lubię. Tak samo ludzie - ich kocham i nienawidzę. Jestem pogubiona jest mi źle. Jestem w wielkim lesie i nie na tu nikogo. Chcę do ludzi, ale też nie chcę ich w ogóle.
Pogubiłam siebie i czekam, aż wrócę na właściwe miejsce.

Dlatego muszę być włóczęgą dalej. I nadal siebie nierozumieć. I tak naprawdę,to nic nie rozumieć, ale udawać, że rozumiem wszystko.

Włóczędzy mają mądrość życiową. Ja też mam.
W końcu jestem włóczęgą.

_____________
* Nimue to moja postać z narracyjnego erpega oraz kilku larpów, a Mery Tramp to moja postać z "Zewu Cthulhu"

Share:

środa, 10 sierpnia 2016

28. Gorzka herbata z gniewu, obrzydzenia i kwiatów żalu

Zaczęłam pisać pod wpływem wielkich emocji. Teraz, to, co napisałam gnije w "brudnopisie".
Wpisy z kategorii "Mart czuje" często piszę pod wpływem czucia właśnie, jednak staram się chwilę poczekać, aby emocje, które nakłaniają mnie do pisania ukazały wszystkie swoje aromaty.
Jak idealnie zaparzona herbata.

Na początku, mniej więcej 24 godziny temu, był gniew. Jednak gniew został stłamszony. Wszyscy jesteśmy ludźmi, strach i zwątpienie są naturalne.
Później, chwilę po godzinie 21 była pogarda, jednak wyraźnie rysowało się także poczucie niesprawiedliwości.
Teraz, od godziny zero ono dominuje. Obok są także obrzydzenie, złość. Ale chyba najwyraźniej czuję smutek. Taki dziecinny, bo... bo nie ma sprawiedliwości.

I nigdy nie było.
I nie jest też tak, że na wszystko trzeba sobie zapracować. Na niektóre rzeczy nie można.
Nie możesz dostać wdzięczności od podłej żmii, nawet, gdy wdzięczność jest oczywistą walutą zapłaty za coś.
Nie możesz dostać wsparcia od króla egoistów. Niezależnie od tego, ile razy wsparcie mu darowałeś.
Czasem, za ciężką pracę i wyrzeczenia dostajesz razy.
Nie wszystko da się przewidzieć.

Ostatecznie czuję żal.
Czuję żal i strach, bo nie chcę gorzknieć. Z akcji na akcję jest coraz bardziej gorzko. Czuję się stara. Świat jest czasem brutalny, i, gdy dajesz tyle, ile możesz, dostajesz w zamian czystą postać podłości. Nie wiem, jak to nazwać. Polską cebulą? Ludzie postępują tak na całym świecie. Chamstwem? To za mało.

Obok nas żyją kreatury. Wampiry, które żywią się dobrą energią. Wysysają ją. Przez jakiś czas chodzą najedzone, jednak nadal biadolą o swojej chorobie. O przekleństwie nad nimi ciążącym.
Wampirom trudno dostrzec, że każdy cierpi na tę samą chorobę, co one. Może po prostu tak jest im wygodnie. Może czują się, przez budowanie własnego mitu, lepiej.
Ale coś takiego, to sztuczna wartość.
W końcu, może są zbyt leniwe i głupie, aby cokolwiek zrobić ze swoim jestestwem. Przecież bycie człowiekiem nie jest tak trudne. Już niech nawet nie będą dobrymi ludźmi. Niech po prostu zasłużą na miano człowieka.

Współczuję wszystkim, którzy współżyją z wampirami. Wampirom natomiast - już nie współczuję. Nie zasługują na to. Na nic, tak naprawdę, nie zasługują.

Marazm to grzech śmiertelny.

Share:

wtorek, 26 lipca 2016

27. Woodstock 2016

JEDZIEMY NA WOODSTOCK!

Kilka miesięcy temu pisałam, że wybraliśmy OldTown, a Woodstock został zepchnięty na dalszy plan. Jednak mamy w zwyczaju zmieniać plany tak... kilka razy na miesiąc, jeżeli chodzi o wyprawy. I w ogóle wszystko.

Marcin na Woodstocku był pierwszy raz.
Mogłabym podsumować ten festiwal jego słowami, w których podziękował, że go zabrałam w to miejsce. Że tak może spędzać każdy urlop. Że to jest to dobre miejsce na Ziemi. Że po prostu jest dobrze.

Ale nie ograniczę się do kilku zdań, bo tworząc słowa z literek dobrze się bawię. I chcę tę umiejętność szlifować.


Pojechaliśmy we wtorek, 12 lipca. Nasz pociąg był szalenie pusty, zupełnie inny, niż to, co pamiętałam. Jeszcze na peronie nawiązaliśmy znajomość z bardzo pozytywnym człowiekiem, którego imienia nie pamiętam. W naszym wagonie podróżowało bodajże osiem osób. A nasz nowy znajomy grając na djembe (?) opowiedział nam piękne historie głuchymi dźwiękami.
Ten Woodstock był bardzo ciekawą przygodą właśnie przez liczne doświadczenia... hm... na granicy jawy i fantazji.

Na miejscu mieliśmy problem, aby znaleźć odpowiednio dużo miejsca, ostatecznie udało się znaleźć placyk na pięć namiotów, a miało być ich bodajże 14. W dodatku jedno miejsce i tak nam skradziono, mimo ogrodzenia terenu. Najwyraźniej zbyt późno pojechaliśmy. Chociaż nie pamiętałam, aby wcześniej w lesie koło pasażu i wioski Kryszny było aż tak dużo ścieżek między obozami.

Nie wiem, czy jestem w stanie opisać dzień po dniu i czy w ogóle jest sens, aby to robić. Mam wspomnienia, a wolę opisać emocje, które towarzyszyły mi przez te sześć dni. Chociaż to też będzie trudne, ponieważ na Woodstocku towarzyszą nam czyste emocje, które nazwać to trochę głupota. Zawsze uważałam, że te najczystsze uczucia, poprzez opisanie ich słowami używanymi na co dzień, tracą swoją moc.

Bo emocje na Woodstocku są niepowtarzalne. Nie ciągnie mnie na koncerty, od kiedy mam problemy z nogą. Na górkę ASP nawet nie próbuję wejść, ponieważ wiem, że nigdy tam nie dotrę. :-) Poza tym, myślę, że moją największą pasją są właśnie ludzie.
Dlatego chodzę i obserwuję.
Uśmiechniętych ludzi z każdej subkultury i chyba każdego wyznania. Zarówno zatwardziałych korwinistów, jak i - tym razem - niezmasakrowanych lewaków. Dzieciaki, które pewnie nagadały rodzicom, że jadą do koleżanki/kolegi na noc, aby chociaż na jeden dzień wyrwać się do Kostrzyna nad Odrą. Ludzi starszych od moich rodziców. Typowych "Sebixów" i type "kuce". Po prostu Woodstockowiczów.
Patrzę na nich, rozmawiam z nimi i piję, rozdaję i proszę o papierosy. Przytulam. Dorzucam się do "powrotu do domu" ostatniego dnia.

I na te kilka dni festiwalu, czuję, że kocham wszystkich, a wszyscy kochają mnie. Właśnie w tym miejscu mogę zdobyć energię, którą muszę dawkować sobie przez cały rok. Energię, która pozwala mi być coraz lepszym człowiekiem.

Przy okazji Pyrkonu pisałam, że ciężki chlanie jest dla mnie już... zbyt ciężkie. Ale kto powiedział, że muszę tyle pić? Faktycznie chodziłam z kubeczkiem, ale nie prosiłam za dużo o dolewki. Najczęściej i tak wylewałam te miksy różnych piw, win domowej roboty, czy drinków.

Bo Woodstock, Brudstockiem zwany, nie jest wylęgarnią narkomaństwa, seksu i innych przestępstw. Woodstock to miejsce, które łącz tych, którzy chcą po prostu dobrze się bawić. To, że zdarzają się przestępstwa...
To tak samo jak z Pokemon GO. Jeżeli ktoś jest idiotą, wejdzie pod samochód, niezależnie, czy próbuje złapać Pidgeya, czy sprawdza SMSy.
Gwałty, kradzieże, narkotyki, mają miejsce zarówno w Kostrzynie nad Odrą jak i w Warszawie lub Kotomierzu. I to przez cały rok. Nie tylko podczas kilku dni najpiękniejszego festiwalu na świecie.


A ten Woodstock był moim najlepszym. Odliczam dni do kolejnego, bo Woodstocku nikt nie może nam odebrać. :-)
No i dzięki możliwości porównania 21. Przystanku z tegorocznym, 22. mogę dostrzec to, ile zmian we mnie zaszło. Z zakompleksionej, samotnej i smutnej osoby zmieniłam się w druidkę na 22 poziomie. Nie miałam problemu, aby chodzić w szortach i staniku, bo kocham moje ciało. Pewność siebie to najpiękniejsza ozdoba człowieka. I działa.

Poznałam wielu cudownych ludzi, spędziłam czas z Marzycielami, odświeżyłam stare znajomości i mam więcej wspomnień z nowymi znajomymi. Żyć nie umierać.
Dziękuję wszystkim, którzy stworzyli mój 22. Przystanek Woodstock.
Krasnoludowi, Ani, Romanowi, Rogerowi, Cezaremu, części Mantykory, Kasi i Robertowi/Grellowi i Sebie, Marzycielom. I wszystkim, których nie sposób wymienić z imienia lub ksywki, bo ich nie znam.
Czarodziejowi z lupą; Róży; koledze, który stracił głos, abym ja swój odzyskała (czary!); wszystkim punkom, którzy chcieli zabrać mnie do namiotu; punkowi ze Szczurkiem; małym dziewczynkom; koledze, który poczęstował mnie kawą i troskliwie pytał, jak się bawimy; ziomeczkowi z kwiatami we włosach, z którym rozmawialiśmy o drzewach i ich mocy; wszystkim, którzy robili nam zdjęcia (chciałabym jakieś dostać...) i... wszystkim, których trąciłam, lub którzy trącili mnie, wszystkim-wszystkim-wszystkim.
Było najlepiej.
Jak co roku. :-) za to powrót, także jak co roku, był okropny :-) 


Zaraz będzie ciemno... 


No i zapraszam na relację Człowieka Wargi, na koniec pojawiają się nasze mordki. Poza tym, to przecudny film. Ryczałam jak jebany bóbr! 

Share:

wtorek, 5 lipca 2016

26. Kiedy zmywam naczynia myślę o egoizmie oraz liczbie cegieł w Malborku



Dzień 7786.
Już ponad 21 lat żyję na planecie zwanej Ziemią, lub z łaciny Tellus. Jestem jednym z ponad siedmiu miliardów przedstawicieli mojego gatunku.
Nigdy nie wyobrażałam sobie, ile to jest – siedem miliardów. Zastanawiam się, czy mogłabym jakoś ustosunkować się przy liczbie cegieł w zamku malborskim. Chociaż chyba nikt ich nie policzył. Jest za to mówione, iż to ich największe skupisko w tej części Europy.
Siedem miliardów to dużo.

Co zatem znaczę ja? Jedna malutka jednostka, której nawet nie bierze się pod uwagę, gdy widzi się liczbę siedmiu miliardów.
A jednak jestem tu i widziałam zamek w Malborku z wielką ilością cegieł. Jedna cegła może zabić, gdy spadnie w nieodpowiednim czasie, zatem ja też mam jakieś znaczenie – mogę wpłynąć na wiele rzeczy.

Ale to nieważne. 

Jestem Mart, Mart Morrison, Martyna Ewa Miler. Mam 21 lat i przypisany numerek zaczynający się od mojego rocznika. Zostaną po mnie jakieś wyblakłe kartki z tym numerkiem: rejestracja na uczelnię, świadectwa dojrzałości, mandaty. I pewnie wiele innych rzeczy.
Jestem numerkiem.

Chociaż przedstawiam się jako Mart.
Bliżej mi do bycia Mart niż do bycia numerkiem.
Chociaż na świecie żyje wiele osób przedstawiających się jako „Mart”, a mój numerek jest jedyny.
Ale nadal wolę być Mart.


Odbieram świat jako ja. I tylko jako ja. Czasem może próbuję wczuć się w kogoś innego, ale najlepiej wychodzi mi patrzenie przez pryzmat siebie.
Tak, jestem też egoistką. Egoistka Mart.
I nie sądzę, aby to było coś złego. Egoizm w odpowiedniej formie jest zdrowy. Nie wierzę w altruizm.

Bo jeżeli działam tak, aby nazywać siebie „altruistą”, czy nie robię tego, aby dobrze czuć się ze sobą, bo (ja) uważam, że tak należy? Zatem, czy nie jest to egoizm? Jeżeli wyślę pięć tysięcy złotych dla głodujących dzieci z Afryki, będę dobra, dołożę małą cegiełkę do budowania im lepszego bytu, ale… dlaczego to zrobię?
Zrobię to żeby pomóc dziecku, którego nigdy na oczy nie zobaczę? Jestem gotowa wyrzec się dla nazwijmy go, Bambo, lalki, o której marzę? Za pięć tysięcy mogłabym kupić lalkę, nawet limitowaną i wyposażyć ją w najlepszych sklepach!
Tu pojawia się kolejna myśl: egoizm i altruizm są zawsze w parze. Jedno nie może istnieć bez drugiego.
Często w filmach/serialach/książkach/czymkolwiek powtarzana i wałkowana jest myśl: światło nie może istnieć bez ciemności i na odwrót.
Ciemność jest na ogół tą złą. Ale nie może być przecież tą złą. Dzięki niej istnieje światło, to dobre. Poza tym, dlaczego ciemność w ogóle miałaby być zła? Koty widzą lepiej w ciemności, a intensywne światło oślepia także człowieka.

No ale wracając do egoizmu.
Postępując w jakikolwiek sposób, robię to, co jest dobre dla mnie, moich priorytetów. Załóżmy: jestem śmiertelnie chora, nie zostało mi wiele. W tym czasie dowiaduję się, że mojej ukochanej osobie potrzebny jest przeszczep jakiegoś organu – przypadkiem mogę być idealnym dawcą. Decyduję się na eutanazję (o ile mój kraj pozwala mi na to). W tym przypadku moim priorytetem było życie kogoś, kogo kocham, ale… to nadal był mój priorytet.

Jest siedem tysięcy siedemset osiemdziesiąty szósty dzień mojego życia. I tego dnia zapisuję, iż wszyscy jesteśmy egoistami. Ale to nie jest nic złego. Od nas zależy, jak ukształtujemy samych siebie i jak będziemy postępować.
Tak samo, jak od nas zależy, jak będziemy świat postrzegać, ale to już inna myśl. No bo: jednym okiem widzę kolory inaczej, niż drugim. Różnica jest minimalna i ponoć większość ludzi tak ma.




Są trzy osoby. Każda widzi inną figurę. Która ma rację?
Każda.
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, jak to mówią. Ale to dygresja. Oczywiście, nie można brnąć zbyt daleko w tolerancji zdania innych, gdy wmawiają nam, że czarne jest białe. Ale już coś, co dla mnie jest czarne, dla kogoś może być jedynie ciemnym szarym.

Nie wiem, co mi wpadło do głowy, aby to pisać. Zaczęłam sobie myśleć w ten sposób zmywając naczynia po obiedzie. Zaczęłam myśleć o każdej nieistotnej dla siedmiu miliardów jednostce, która pojawieniem się w moim życiu – wpłynęła na nie.
I mówię tu nawet tych najdrobniejszych spotkaniach – o pani, która miała dużo srebrnych kolczyków i uśmiechnęła się do mnie, gdy koło 14 szłam po przyprawę do kurczaka na obiad.
Zaczęłam myśleć o ludziach, którzy wyraźniej kształtowali moją osobę: o każdym – w moim mniemaniu – idiocie, który po przyjęciu alkoholu, czy pod wpływem innego imprezowego wyskoku, zaczyna wmawiać innym własny geniusz, a zapomina o ważnej rzeczy. O tolerancji, o szacunku do innych bytów, które dla samego idioty nic nie znaczą, bo, ot, raz spotkana osoba. Ale te byty są drugim wszechświatem zaraz obok. Zazębiamy się. Ty możesz wpłynąć na mój świat, mój drogi idioto, wpłynąłeś pewnie na ten tekst, a to dużo. Czy ja w jakimś sposób wpłynęłam na Twój świat? To Twoja sprawa, mnie już prawdopodobnie nie dotyczy.

Myślę, że to przepiękne. Przepiękny jest ten nasz egoizm. Przepiękne jest dostrzeżenie, gdy w moim świecie widzę zarys innych światów.
To naprawdę piękne.


Share:

wtorek, 21 czerwca 2016

25. K. T. Lewandowski „Ksin. Początek”

W najbliższym czasie blog prawdopodobnie zostanie zawieszony. Chociaż to kwestia do dogadania. Jednak, póki mam możliwość, nadrobię troszkę zaległości, żeby nie został taki pusty. A poza dzisiejszym postem, zapraszam tutaj: niechcetego.blogspot.com (niektóre fakty zostały złączone, niektóre inicjały zmienione, takie tam, ochrona danych innych osób)



Wilki budzą respekt do dziś. Obraz samotnego wilka na skale, najlepiej na tle księżyca, zakorzenił się w pop kulturze i jest symbolem mistycznej natury. W bajkach, które poznawaliśmy jako dzieci, wilk był tym złym, przebiegłym i mrocznym. A w historii odnotowano stada agresywne do tego stopnia, że całe wioski ryglowały drzwi na noc. Nie bez powodu w folklorze, głównie słowiańskim, pojawiła się postać wilkołaka, którego nie trzeba przedstawiać żadnemu czytelnikowi fantasy. Wilkołaki budzą grozę, a jednocześnie przyciągają zainteresowanie. Są ofiarami „choroby”, a jednocześnie śmiertelnie niebezpiecznymi bestiami. Istnieje nawet teoria, która mówi, iż wilkołaki są starszymi kuzynami wampirów.
Jednak współczesny, młody odbiorca otacza się często kotami. Najlepiej śmiesznymi, lub słodkimi.

Zatem pomysł stworzenia kotołaka, czyli tak jakby wilkołaka, ale kota, musiał być dobry.
Nasz rodzimy autor, Konrad T. Lewandowski nie był jedynym, który powołał do życia takie stworzenia. Możemy spotkać je Eragonie Christophera Paoliniego lub w jednej z popularniejszych serii gier, The Elder Scrolls.
Pomysł uczynienia głównym bohaterem przedstawiciela nieznanego dotąd gatunku nadal nie jest gwarancją sukcesu. Oczywiście, osadzenie głównego bohatera w ciekawym świecie, jest bez wątpienia dobrym krokiem.

Co mogło się nie udać?

Ksin. Początekto prequel do jednej z najbardziej znanych serii fantasy w polskiej literaturze. Łączy nieznaną wcześniej historię pochodzenia Ksina i mikropowieśćPrzybysz, czyli najstarszy, teraz rozszerzony, tekst o kotołaku.”- głosi notka wydawnictwa Nasza Księgarnia na bardzo ładnie zaprojektowanej okładce w zimnych barwach.
Patrząc na samą okładkę można spodziewać się czegoś, co dreptało tym samym szlakiem polskiej fantastyki, co Geralt z Rivii lub Vuko Drakkainen.
I faktycznie, Ksin ujrzał światło dzienne rok po Rzeźniku z Blaviken, a od bohatera Pana Lodowego OgroduJarosława Grzędowicza jest starszy o aż siedemnaście lat.

W nowej, poszerzonej przez autora, wersji sagi o kotołaku poznajemy dwie, pozornie nie związane ze sobą historie, które dzieją się w odstępie dwudziestu lat.

Główną jest opowieść o tytułowym Ksinie, dziecku klątwy, potworze. Jednak dzięki miłości jego piastunki, Starej Kobiety, kotołak nauczył się panować nad swą mroczną naturą. Ksin jest outsiderem, jego jedynym towarzystwem była opiekunka oraz różnego rodzaju potwory Onego. Jednak towarzystwo tak zwanych, odczłowieczeńców, mało odpowiadało młodemu kotołakowi, który zabijał je dla przyjemności. Jednak, gdy kobieta umiera, bohater wykonuje jej ostatnią wolę i rusza w kierunku cywilizacji. Bardzo szybko ratuje zbiegłą prostytutkę Hanti, z którą od teraz podróżuje, a ich relacja bardzo szybko nabiera rumieńców.

Postać mrukliwego, stroniącego od ludzi bohatera walczącego z potworami utarła się w polskiej (a od czasów wydania gier spod szyldu CD PROJECT, nie tylko) fantastyce i zdecydowanie Ksin nie jest jej pierwowzorem. Mając na uwadze, że pierwsze opowiadanie o wiedźminie opublikowane zostało w 1990 roku, a pierwsza część przygód kotołaka rok później, nie można zarzucić Konradowi T. Lewandowskiemu plagiatu. Zwłaszcza, gdy autor gwarantuje, iż pomysł wpadł mu do głowy w roku 1988.
Między bohaterami jest jedna wielka różnica. Postać Geralta jest napisana przez jużukształtowanego,trochę szowinistycznego mężczyznę. Wiedźmin jest ludzki, zagłębiając się w jego przygody, wierzymy w autentyczność całej postaci, ponieważ łączy różne cechy, z którymi spotykamy się każdego dnia.
Natomiast przeplatanie debiutu z
dojrzalszymiumiejętnościami literackimi autora sagi o kotołaku spowodowało u mnie podejrzenie, że książkęnapisał ojciec z córką. Momentami można poczuć wręcz rzewneutęsknienie za ogromną ilością potterowskich fanfiction publikowanych na blogach przez gimnazjalistki, które starały się dojrzale, a momentami także pikantnie opisywać perypetie miłosne Lily i Jamesa Potterów. Wówczas bohaterowie są bardzo sztuczni, a dialogi wywołują niekryty uśmiech zażenowania. I wciąż nie mogę ulec wrażeniu, że Ksin to młodszy brat Geralta, który bardzo chciałby być taki, jak wiedźmin.

Coby nie być gołosłownym podamprzykład z pierwszych stron powieści.

Mamy oswobodzoną Hanti, która odkrywa, iż jej wybawca jest potworem. Nieludzką bestią. Rzuca się na niego, a gdy ten nie zjada jej, tylko tłumaczy, że jest inny niż wszyscy (zdanie “nie jestem taki, jak myślisz”, które wypowiada Ksin, sprawia, iż jestem pewna, że zaraz trzaśnie drzwami wychodząc). Jednak dziewczyna pozwala mu opowiedzieć swoją historię, z której faktycznie wynika, że jest inny od innych. Ale w tym momencie następuje dialog, który spowodował u mnie spazmy śmiechu.

- I ja mam ci wierzyć? - powiedziała cicho.
- A masz lepszy pomysł? - żachnął się.
- Mam – wyszeptała. - Możesz mi rozpiąć bluzkę…

Fantastyka cechuje się tym, że odbiega od rzeczywistości. Jednak zachowania bohaterów powieści fantastycznych najbardziej przemawiają do mnie, gdy są zbliżone do tych, które znam z rzeczywistości. Jestem pewna, że mało jest kobiet, które po ucieczce z burdelu, w dodatku dostawszy się w łapy kotołaka, czy innego odczłowieczeńca, prosiłyby go tak szybko o rozpięcie bluzki…



Jednak starszy tekst powieści przeplata się momentami z dopisanymi później historiami. Skok stylu jest bardzo zauważalny, co sprawia, że czytanie jest jeszcze trudniejsze. Kiedy już udało mi się przyzwyczaić do języka, którego sama używałam opowiadając o Syriuszu Blacku, nagle w historii pojawiały się dwie-trzy wypowiedzi, które brzmią pięknie (chociaż to może być złudzenie wywołane niezbyt wysokim poziomem większości historii).



Najgorszym punktem Ksin. Początekjest sztuczne stylizowanie języka. Rzucane momentami archaizmy mogą nadać wypowiedzi bohaterów klimat, jednak nieudolna próba odtworzenia mowy pseudo-średniowiecznej po prostu boli. W rezultacie dostajemy paplaninę, którą autor wyjaśnia przez kilka stron rozbudowując dialog, którego nie trzeba było rozbudować.

Jednak ku mojemu zdziwieniu, w ostatnich rozdziałach Ksin i jego towarzysze nie irytowali prawie w ogóle. Charaktery nabrały wymiaru. Stały się prawie realistyczne. Przestali nawet używać tak bezsensownego języka. Ksin co prawda nadal krzyczy za każdym razem, gdy otwiera usta, ale można założyć, że taki ma charakter. W końcu, jest złym odczłowieczeńcem.


Poza historią samego Ksina, poznajemy także opowieść o córce kupca, Aspaji Kador. Dziewczynę poznajemy jako rozpieszczoną i złą do szpiku kości. Nie ma najmniejszych zahamowań przed okropnymi uczynkami. Nie szanuje rządnychświętości, a jedyne co dla niej ważne, to jej własny czubek nosa i… ukochany kot. Niestety, Aspaji udaje się usnucie intrygi, która doprowadza do klęski prawie całego królestwa. Wraz z dwoma magami nieświadomie wypełnia klątwę rzuconą dawno temu, a gubi ją jej własny egoizm.



Ta część książki jest pisana w sposób, którzy przywodzi na myśl legendę miejską. Tutaj przerysowane postacie nie gryzą w oczy aż tak. Ponadto silnie kojarzy mi się z Yotsuya Kaidan - Opowieścią o Duchu z Yotsuispisaną przez Jamesa Seguina de Benneville (która warta jest jesiennego wieczoru). Mamy do czynienia z nieubłaganym losem, a perypetie bohaterów opisywane są szybko i pobieżnie. Tak, jakbyśmy słuchali tej historii w karczmie, a nawet osoba opowiadająca sprawia wrażenie, że nie do końca wierzy w to, co mówi. Dostajemy od narratora szybkie wyjaśnienia, zarysy historyczne, który wpłynęły na przebieg wydarzeń, lub poznajemy ówczesną kulturę. A język, którym Lewandowski nam to serwuje jest dopasowany do gawędy.

Niestety, przerysowane postacie z historii Ksina sprawiają, że opowieść o Aspaji traci swój urok. Pojawia się także wrażenie, że znaczna część historii jest napisana, aby zwiększać objętość książki. Bo równie dobrze, mogłaby zamknąć się w dłuższym opowiadaniu.
Niesmak, który towarzyszył mi do dwudziestego-drugiego rozdziału rozwiał się pod koniec powieści. Wystarczyły trzy, napisane bardzo przyjemnie, abym - gdy już się zregeneruję - sięgnęła po tom II Ksin Drapieżca.

Niewątpliwym atutem, którym bronić może się tapozycja,jest bardzo ciekawy świat oraz postać, mimo wszystko, zbyt heroicznego bohatera. Jednak i takich wielu przemierza fantastyczne krainy. Sam świat może zachwycać słowiańskim klimatem panującym weń.Spotykamy w nim wiele stworzeń, opisanych często w bliski folklorowi sposób - co powoduje zapewne sympatyzowanie autora z Rodzimym Kościołem Polskim. Bardzo miłą niespodzianką jest także odmienne znaczenie magów, niż to, które serwująnam najpoczytniejsi autorzy fantasy. Sama przeszłość Ksina jest pomysłem niewątpliwie zaskakującym i intrygującym.
Przy czytaniu natomiast najbardziej przeszkadzały mi niezgrabne dialogi, komiczne stylizowanie języka i opisy scen miłosnych, zdecydowanie zbyt krwawe, wręcz obrzydliwe kaźni, a przede wszystkim - bohaterowie, którzy nie mieli w sobie ni grama autentyzmu. A nadane im imiona zdecydowanie nie pomagały w polubieniu ich.

Początkowo uważałam, że jest to bardzo dobra książka dla najmłodszych czytelników, jednak bardzo brutalne opisy tortur obudziły we mnie instynkt nadopiekuńczej matki – opis nerwu oka zawiązanego na supełek, ale jeszcze dyndającego z oczodołu to nie jest coś dla najmłodszych. Jeżeli ktoś ma ochotę na powieść, która nie wymaga wiele uwagi, a momentami jest tak nudna, że wręcz wymaga utraty skupienia - jest to książka dla niego.

Konrad T. Lewandowski „Saga o Kotołaku; Ksin. Początek”: może być, 4/10





Share: