sobota, 19 listopada 2016

37. S. J. Maas „Dwór cierni i róż”





Jeżeli tego bloga czyta ktoś, kto mnie zna, wie, co sądzę o young adult i retellings. Natomiast dla osób, które są tu przypadkiem i nie mają wątpliwej przyjemności obcowania ze mną, spieszę z wyjaśnieniem: uważam, że powyższe gatunki to nowa granica kiczu.

Czy coś zmieniło się, skoro zarwałam noc na pozycję z tego rodzaju literatury?

Absolutnie nie. Ale z drugiej strony, gdzieś głęboko we mnie, żyje sobie dziewczyna, która… lubi proste historie i miłosne opowieści. A przy okazji nade wszystko wielbię bajki – zwłaszcza „Piotrusia Pana” oraz „Piękną i Bestię”.

Właśnie tą drugą inspirowana jest powieść „Dwór cierni i róż”. Autorka, Sarah J. Maas, znana jest głównie z bardzo rozbudowanego cyklu „Szklanego Tronu”, który liczy sobie kilka książek i opowiadań.

Pozycja, na której się skupię, otwiera nowy cykl, który nosi taki sam tytuł, jak pierwszy tom. Bardzo łatwo domyślić się, że będziemy mieli do czynienia z wariacją (retellingiem) na temat jednej z piękniejszych baśni.

Odpowiedniczka Belli nazwana jest Feyrą, a Bestia nie jest Bestią, tylko… przedstawicielem Wysokiego Rodu Fae. Są to istoty magiczne, potężne i znienawidzone przez ludzi. Jednak żyją w innych rejonach świata.


Jak to się stało, że Feyra i Tamlin spotkali się?

Dziewczyna wywodziła się z zamożnej rodziny, która jednak straciła swój majątek, gdy główna bohaterka była dzieckiem. Była jedyną karmicielką rodziny i któregoś razu na polowaniu zabiła wilka.

Szybko okazuje się, że zabite zwierzę nie było zwykłym drapieżnikiem. W drzwiach chaty dziewczyny zjawia się bestia, która żąda zadośćuczynienia. Śmierć człeczyny za śmierć fae, lub porwanie winowajczyni do krainy za Murem, gdzie żyją magiczne istoty. Feyra godzi się na niewolę od razu planując ucieczkę.

Kiedy wraz z Tamlinem dociera do jego Dworu, bardzo długo nie traci swoich kolców, i mimo że fae stara się, jak może, aby Feyra nie nudziła się, dalej uważa go za swego oprawcę. Chociaż ta relacja także ulega zmianie, aby w końcu przerodzić się w ognistą miłość. Podczas pobytu w świecie fae, dziewczyna poznaje historię świata według magicznych istot, która różni się od tej, którą poznała z ludzkich legend i bajań. Dostrzega, że nie ma czerni i bieli, a zarówno wśród ludzi, jak i uzdolnionych magicznie stworzeń są dobrzy i źli.

A gdy wydaje się, że mogliby żyć długo i szczęśliwie, okazuje się, że to jeszcze nie koniec. Dalszej fabuły opisywać nie będę, aby uniknąć zdradzenia zbyt wielu szczegółów.


Książkę połknęłam w noc, dosłownie, zrezygnowałam ze snu, aby śledzić losy bohaterów. To z pewnością przemawia za sięgnięciem po tę pozycję. Jednak… wielokrotnie miałam ochotę rzucić tomiszczem w kąt i sięgnąć po coś innego.

Odrzucali mnie bohaterowie. Mam wrażenie, że to charakterystyczne dla tego gatunku, ale postacie są tak sztuczne i irytujące, jak w żadnej innej kategorii literatury. Jako pierwsze, niesmak budziły we mnie siostry Feyry. Naprawdę nie jestem w stanie uwierzyć w tak głupie istoty, jak one. Czy gdziekolwiek na świecie istnieją kobiety, które nie mając co włożyć do garnka, żądają nowego płaszcza lub butów za jedyne pieniądze, jakie ma rodzina?! Kiedy one zeszły ze sceny, skupiłam się na głównej bohaterce. Prawdopodobnie miała być silną, potrafiącą o siebie zadbać kobietą, ale wyszła na zbuntowaną – i głupią - nastolatkę. Taką, która w naszym świecie wykłócałaby się z nauczycielami, że wcale nie musi uczyć się o potopie szwedzkim, i ostentacyjnie żuła gumę na lekcji – znamy wszyscy ten typ, prawda? Następnie Tamlin i jego przyjaciel, Lucien. Potężni, magicznie uzdolnieni i zabójczo przystojni i… żałośni. Aby to wyjaśnić, spróbuję odwołać się do fanfiction, ponieważ ta pozycja bardzo przypomina mi stylistycznie blogi, które czytałam. Kiedy młode autorki starały się, aby ich James Potter i Syriusz Black byli szarmanccy i męscy wychodzili… myślę, że pamiętamy, jak. Nie było to dobre. A Tamlin i Lucien są takimi Jamesami i Syriuszami. Podczas lektury miewałam obraz moich zakrwawionych policzków, w myśl powiedzonka, że oczy mi krwawią.

„Dwór cierni i róż” czytałam przetłumaczony na język polski. Fae mają w zwyczają nazywać ludzi „człeczynami”, często dodając „nędznymi”. Nie ma w tym nic złego, bardzo wyraźnie zarysowana pogarda Wysokiego Rodu, dla maluczkich. Jednak… słowo „człeczyna” jest śmieszne. To tak, jakby w opowiadanie szóstoklasisty powklejać pojedyncze słowa, których 12-latek raczej nie zna. Wychodzi tak, że czułam się niezręcznie, czytając coś tak głupiego.

Jednak spędziłam nad lekturą tyle czasu i mimo opadających powiek, przeczytałam! Bo czyta się przyjemnie. Naprawdę, mimo powyższych wad jest to całkiem ciekawa historia, miejscami zbyt przekoloryzowana, ale warta poznania. W tej powieści nie uświadczymy pięknych opisów i cytatów. Brakuje także ciekawych dialogów i godnych polubienia bohaterów, no może Rhysand jest postacią, która wzbudziła moją sympatię. Jako jedyny ma kilka płaszczyzn i bardzo chętnie czytałam rozdziały, w których się pojawiał.

Myślę, że jest to pozycja, którą mogę polecić na znużenie. W moim przypadku wleciała jednym okiem, a drugim wyleciała. Jest nieabsorbująca i łatwa, nawet trochę bezpłciowa. Jednak nadaje się na samotny jesienny wieczór, jak i letnią noc. Nadaje się, aby zabić czas.

A kolejne tomy także – o dziwo - chętnie przeczytam. Także po to, aby zabić czas.
Share:

środa, 16 listopada 2016

36. Trzy filmy, które mają moje serce po wsze czasy i kilka innych, które też są fajne

Nie samymi książkami człowiek żyje! Są także filmy. Dzisiaj chciałabym skupić się właśnie na nich. Zwłaszcza, że ostatnio stan zdrowia utrudnia mi obcowanie ze słowem pisanym. Oglądanie ruchomego obrazu jest łatwiejsze. Chociaż żywię naprawdę wielką nadzieję, że obejdzie się bez leków… Wizytę mam w przyszły wtorek. Proszę o kciuki.


Mamy jesień! Czas dobrego wina i smacznej herbaty, ciepłego koca i kapci. Zapalonych świeczek i maratonów filmowych. Dlatego pomyślałam, że pochwalę się moimi ulubionymi filmami. Konkretnie trzema. Dodam także, że utrzymują się w tej ścisłej trójce od kilku lat, bodajże od premiery najmłodszego z nich :-)

Polecam je gorąco, jeżeli ktoś nie miał przyjemności zapoznania się z którymkolwiek z nich.




„Wszystko za życie” (2007), reżyseria: Sean Penn

Chris McCandless jest postacią, która w dość duży sposób wpłynęła na moją osobę. Dlaczego i jak? Wszak nie zostawiłam wszystkiego za sobą i nie wyjechałam w Bieszczady! (dałam taki nasz, rodzimy odpowiednik tego, co zrobił Chris) Nie jestem jednak w stanie odpowiedzieć na to pytanie, ale jego historia, zarówno opowiedziana w filmie, jak i książce, na podstawie której film nakręcono, zmieniła we mnie coś nieodwracalnie (książka o tym samym tytule, autorstwa Jona Krakauera). Czy to fragmenty dziennika Chrisa, czy mit, który stworzył, nie wiem. Może też kwestia tego, że zawsze ciągnęło mnie do podróży, a raczej ucieczki. Mania włóczęgostwa.

Ale od początku, bo nie każdy pewnie wie, co to za film.

Christopher McCandless był postacią jak najbardziej autentyczną. Młodym facetem, który ledwo skończył naukę. Jednak pewnego dnia wyruszył przed siebie, bardzo szybko spalił dokumenty i zostawił swój podręczny dobytek. Wcześniej przelał także wszystkie swoje oszczędności na rzecz fundacji walczącej z głodem. Przedstawiał się jako Alexander Supertramp i podróżował. Nie dał żadnego znaku rodzinie, zupełnie odcinając się od swojego wcześniejszego życia. Film jest wart uwagi, jeżeli nie dla samej historii, to dla muzyki i zdjęć.




„Tylko kochankowieprzeżyją” (2013). reżyseria: Jim Jarmusch

Tutaj film dość specyficzny. Akcja jest bardzo powolna, można rzec, że nic się nie dzieje, jednak nie znam historii (ani filmu, ani książki), która oddawałaby tak dobrze istotę wampirów. Znudzonych długowiecznością, zakochanych w sztuce i przerażonych tym, dokąd zmierza świat.

Jest to zdecydowanie bardzo depresyjny film, dramat egzystencjalny, a jednocześnie daje piękne przesłanie nadziei, że w świecie, który wydaje się, zwariował, jest miejsce na miłość – i jest ona konieczna do przetrwania.

Opisanie fabuły sprawiłoby, że film wydałby się błahy, także nie powiem nic na jej temat. Dodam za to, że mamy tu dwie z najpiękniejszych aktorek wszech czasów – oczywiście moim zdaniem. Mianowicie Tildę Swinton oraz Mię Wasikowską.




„Pęknięcia” (2009), reżyseria: Jordan Scott

Jest to film, o którym bardzo ciężko coś napisać i nie zdradzić jego fabuły w stopniu, który popsułby przyjemność z oglądania. Akcja toczy się w latach trzydziestych poprzedniego wieku w dziewczęcej szkole z internatem. Główną atrakcją szkoły jest panna G., młoda, szalenie charyzmatyczna nauczycielka, która jawi się swoim uczennicom, jako bogini. Opowiada im o podróżach, przygodach, także miłosnych, a czasem pozwala zaciągnąć się papierosem. I wszystko byłoby spokojnie, gdyby w szkole nie pojawiła się nowa uczennica, która stała się nową ulubienicą panny G. W filmie obserwujemy zmieniające się relacje między bohaterkami, a także wiele więcej rzeczy, dużo bardziej porywających, jednak, aby nie psuć nikomu seansu, nie powiem jakich :-)

Kulawe, nie?

Na swoją obronę wspomnę jeszcze o cudownej grze aktorskiej, głównie Evy Green, hipnotyzującej zabawie światłem oraz zdjęciami, które zapierają dech w piersiach. Naprawdę warto!




Ponadto, wymienię także kilka filmów, które również zasługują na odświeżenie, lub poznanie, chociaż wątpię, aby dla kogoś były nieznane, bo mój gust filmowy jest bardzo mainstreamowy :-)

Przyznam się szczerze i bez bicia, że kino akcji, czy filmy katastroficzne mnie nużą, co więcej, nie znoszę ich. Podobnie jest z większością horrorów. Oczywiście od tej zasady są wyjątki - bardzo podobał mi się „Everest” z 2015 roku, w którym zagrał Clive Standen (rolę bardzo drugoplanową,ale zawsze). A w sprawie kina grozy, to tytuły takie jak „Sierociniec” lub „Inni” z Nicole Kidman uważam za naprawdę bardzo klimatyczne kino.

Idąc za ciosem tematyki nomadów, takich jak Chris, znalazłam „Dziką drogę”, która także opisuje prawdziwą historię i jest równie porywająca. Oglądałam ten film z Tatą, któremu podobał się o niebo bardziej, niż historia McCandlessa. Z Tatą oglądałam także „Dziewczynę z tatuażem”, do dziś oboje jesteśmy pod wrażeniem tego filmu, wszystkie sceny przyjęliśmy ze stoickim spokojem. Poza jedną, konkretnie tą z kotkiem...

Z filmów, którymi zachwycałam się wraz z rodziną, warte wspomnienia jest także kino Pedro Almodovara, które przypadło do gustu przede wszystkim mojej Mamie. Uważam, że maratony jego filmów są cudowne na jesienne wieczory, mi przede wszystkim podobały się „Porozmawiaj z nią” oraz „Skóra, w której żyję”

Aby nie było zbyt poważnie, przyznam się też do swoich ulubionych komedii romantycznych - których z założenia także nie lubię. Nowiutkie „Zanim się pojawiłeś” oraz „Czas na miłość” i kultowy... „Titanic”. Uwielbiam ten film! A także „Upiór w operze”, który wzrusza mnie za każdym razem. Nie mogę także pominąć „Dumy i uprzedzenia” oraz „Draculi”.

Za wyjątkowo słodkie i przyjemne filmy uważam także „Mój tydzień z Marilyn”, „Artystę” oraz „Śmietankę towarzyską” i „O północy w Paryżu”.

Nie może także zabraknąć „Edwarda Nożycorękiego”, „Marzyciela” i „Sweeney Todda: Demonicznego golibrody z Fleet Street” z nieśmiertelnym Johnnym Deppem.

Dobra, z tą nieśmiertelnością przesadziłam, z filmu na film jest coraz gorszy...


I to by było na tyle.
Share:

środa, 9 listopada 2016

35. Jak przeżyć schizofrenię podczas jesieni



Jesień.
Udało mi się - jako tako - przetrwać najgorszy okres w roku. Oczywiście, nie chcę mówić hop, zanim nie wyląduję bezpiecznie. Jednak wróciły do mnie refleksje, wróciły słowa, które muszę wystukać na klawiaturze laptopa, na którym powoli nie ma miejsca na naklejki. Żałuję, bo te naklejki bardzo mnie cieszą. Niby nic, a jednak są maleńkim uśmiechem.
Chyba cieszy mnie, że sama o nich zdecydowałam, sama je wybrałam, czy coś. I mówią coś o mnie.

Za oknami wieje i pada. I zimno, a ja uwielbiam mój płaszcz i ogromną ilość chust i szalików. Uwielbiam mojego Krasnoluda w płaszczu i kapeluszu, który jest przedwczesnym - bo potrzebnym na larpa - prezentem na imieniny. Uwielbiam też, gdy chodzi w koszuli, kamizelce, marynarce i pod krawatem. Uwielbiam jego stylizowaną brodę, albo taką w bezładzie. On też uśmiecha mnie, nawet, gdy tego nie okazuję i złoszczę się na niego, że aż błyskawice wlatują nam przez okna i klatki wentylacyjne do domu powodując ogromny bałagan - tak, to prawdziwe wyjaśnienie, dlaczego czasem nie mamy porządku!

Znalazłam mały parczek koło Rynku Wildeckiego, w którym najczęściej przesiadują pijaczki. Myślę, że ten park został stworzony z myślą o jesieni. Czasami wychodzę dużo wcześniej, niż powinnam, aby posiedzieć w nim chwilę. Otwieram notatnik, lub czytnik i przeglądam materiały na studia. To też jest uśmiechem. Zwłaszcza, gdy pamiętam, aby przygotować sobie kawę do kubka termicznego. Jednak nie taką zwykłą czarną, lub rozpuszczalną. Na jesień idealna jest kawa poznańska z pomarańczą, wanilią i cynamonem.

Wieczory, takie jak ten dzisiejszy, dają mi poczucie bezpieczeństwa. Krasnolud już śpi, a Bieda bawi się zabawkową myszką. Są w każdym kącie naszego maleńkiego mieszkanka. Naszej klitki. A w zasadzie, to nawet nie naszej, bo wynajmowanej, ale to nic. Nasza klitka jest wyraźnie nasza, wszędzie walają się rzeczy na larpy, albo rzeczy do craftu i książki - głównie fantastyka. Jedno okno udekorowałam w swój, delikatno-różowo-dziewczęcy sposób. Na parapecie rozłożona jest organza, na niej stoi piękne puzderko, które Biedzia upodobała sobie jako legowisko. Obok pozytywka, dwie sowy i lampka z różowym abażurem. Ten parapet to kolejna mała rzecz, która uśmiecha mnie, nawet gdy tego nie chcę. Całe nasze mieszkanko mnie uśmiecha, na wejściu mamy plakat z Geraltem i Ciri w antyramie!

Wielokrotnie spotkałam się  z teorią, iż osoby z problemami psychicznymi bardzo źle znoszą przełom lata i jesieni oraz zimy i wiosny. Mi osobiście, ten drugi nie sprawia problemu - przynajmniej nie aż tak, jak początek jesieni. Jest to jednak indywidualna kwestia.
W tym roku, a był to drugi rok po przerwaniu leczenia, było mi - jest? - ciężko. Inaczej niż w zeszłym, jednak nadal... źle. Może muszę to zaakceptować, może tak będzie co roku. Może nawet jestem z tym pogodzona.
Jednak, boję się. Białe plamy w pamięci, omamy i depresja, z którą chyba nigdy nie nauczę się sobie radzić. Boję się, że kiedyś ocknę się z amoku gdzieś daleko od domu, albo że w ogóle się nie ocknę.
Jeszcze tydzień temu widziałam wiele plakatów o zaginionym znajomym. Bardzo dalekim znajomym. Teraz tak cholernie się boję, że następne będą plakaty z moim zdjęciem.
Bo czasem nie wiem, co robię.
Czasem nie pamiętam.

Odpychanie strachu jest trudne. Bo nawet w moim białym kocyku w różowoszarą kratę zamontowane są kamery i podsłuchy, a wyjście na ulicę to przepłakanie kilku minut w uczelnianej toalecie lub w domu. Czasem maluję usta tą samą szminką, której używałam dawno, kiedy było najgorzej, mając nadzieję, że ktoś zauważy, że... chyba potrzebuję wsparcia.
Ale nikt nie zwraca na to uwagi. Kto może wiedzieć, że ta konkretna szminka pachnąca wiśniami jest oznaką, że mam nawroty choroby. Czy w ogóle ktoś zauważa różnicę, między jedną czerwoną szminką, a drugą? Ja ją dostrzegam jedynie poprzez zapach...
Nie przepadam za wiśniami...

Dlatego lubię szukać równowagi. Maleńkich rzeczy, na które nie muszę tak bardzo pracować. Dlatego kupiłam idealny płaszcz i noszę różne szaliki. Zapalam pachnące świeczki i używam kosmetyków do ciała, które ładnie pachną. Codziennie odkładam biżuterię na miejsce, do różowego puzderka, aby poświęcić chwilę na radość, która płynie z tego, że ono tak po prostu jest. Dlatego piję kawę o cudownych aromatach z ładnych kubków. Kupuję rajstopy we wzorki i chodzę w prostych spódniczkach i ciepłych swetrach.
Mam nadzieję, że teraz, gdy październik za nami, będzie lepiej i mogę odetchnąć z ulgą. I nabrać powietrza; myślę, że każdy jesienny dzień pachnie inaczej. To cudowne.
A zaraz zacznie się grudzień i spadnie pierwszy śnieg. Zaczniemy unikać chodzenia za rękę, bo zimno. I będziemy szukać prezentów dla bliskich.

I udekorujemy naszą klitkę na święta.
Może pójdziemy też na sushi?
Share: